Jesteśmy świadkami narodowego ruszenia. Pomoc niesiona Ukraińcom jest olbrzymia. Imponuje na granicy, wzrusza w małych i dużych miastach. Jest powszechna. Zachwycają się nią zachodni politycy i stacje telewizyjne. Liczby są zatrważające, ale na razie nikt o nich nie myśli. Ludzie organizują się spontanicznie - w końcu uchodźca znaczy to, co ma oznaczać. Człowiek uszedł z życiem i musimy mu pomóc. Ukrainki przybywają do Polski z dobytkiem spakowanym w pięć minut. Często z dziećmi, ale też z kotami i psami, bo to przecież członkowie rodziny.

Mężczyźni zostali. Mają obowiązek walczyć za ojczyznę. Kobiety zabierają więc ze sobą również tęsknotę. Martwią się o ojców, mężów i synów, a to jeszcze bardziej wzmaga ich traumę. Choć nie jestem religijny, wznoszę oczy ku niebu. Spraw Panie Boże, by to tsunami polskiego współczucia nie przerodziło się w zmęczenie. Przecież trzeba dać wszystkim dach nad głową. A co ze służbą zdrowia i szkołami? Czy wytrzymają? Kolejki po chleb też mogą stać się dłuższe. To jednak pytania na później. Nagle nad Wisłą urodziło się ponad milion osób i trzeba im pomóc.

Nikt nie przewidział zmiany demograficznej o takiej skali. Mimo to, działamy - piękni ludzie pomagają innym w potrzebie. Na peronach stacji kolejowych polskie matki zostawiają puste wózki. Jeśli Ukrainki opuściły dom w pośpiechu, będą miały jak znalazł dla dzieci. Mój przyjaciel Robert codziennie chodzi na dworzec w Krakowie i rozdaje psią karmę. Wojtek zamienił hotel na punkt przerzutowy. Ludzie zatrzymują się w nim na kilka dni, zbierają myśli, po czym ruszają dalej. Gosia i Ewelina koordynują noclegownie i przywożą uchodźców z granicy.

Tylko mój kraj - Wielka Brytania - jak zwykle działa opieszale. Padły obietnice pomocy, ale żeby wjechać na Wyspy, Ukraińcy potrzebują wizy. Warunki jej otrzymania złagodzono, ale do dziś - w czternastym dniu wojny - nie ma punktu imigracyjnego w pobliżu Calais. Zmęczeni ludzie odsyłani są z kwitkiem do Lille, Paryża lub Brukseli, gdzie mogą składać formularze od środy do piątku. Do chwili obecnej pięciuset osobom, które mają na Wyspach rodziny, wydano zgodę na wjazd. Ubiegających się jest ponad sto tysięcy. To kropla w oceanie jaki zalał Polskę od wschodu.

A ja dalej się modlę - proszę Cię, Panie, nie pozwól nam się znużyć uchodźcami. Daj nam empatię bezterminowo. Wzmocnij cierpliwość. Spraw, żebyśmy przyjęli ich język i zwyczaje z otwartymi ramionami. Obdarz też wrażliwością na wykorzystywanie ludzi okaleczonych przez wojnę. Zawsze znajdzie się jakaś czarna owca, jakiś wilk w jej skórze. Ponoć niektóre kantory skupują hrywny oferując cenę trzykrotnie niższą od bankowej. Nie wszystkie, nie wszędzie, ale bądźmy czujni - nie chcemy powrotu historii o cynicznych szmalcownikach. Nie akceptujmy obojętności.

Jeśli Facebook jest papierkiem lakmusowym, to po kilku dniach szoku powoli wracamy do codziennych zajęć. Coraz więcej pojawia się w sieci selfików i fascynujących informacji o wypitych cappuccino. Ktoś ma wieczorem jakiś wernisaż, ktoś inny chwali się nowym ciuchem. I dobrze. To nieuniknione. Mnie jeszcze nie przechodzą przez palce inne treści, poza tym, co dzieje się w Ukrainie. Taka jest robota. Taki obowiązek. Mimo potężnych obaw, życie powraca do czegoś, co udaje normę. Nie zapominajmy tylko, że to maskarada. Zło nie zasnęło za wschodnią granicą.