Czterech facetów stoi przy dużym, okrągłym stole. Są w średnim wieku, w eleganckich garniturach. Na blacie olbrzymia mapa Europy. Mężczyzna z prawej nachyla się nad stołem, robi łuk nad terytorium Ukrainy i dotyka palcem granicy z Polską. "Wystarczy zrzucić kilka rakiet, o… w to miejsce i Paljaki uciekną do Warszawy”. Witamy w studio reżimowej telewizji Putina. W roli główniej jeźdźcy apokalipsy. To bardzo popularny program, oglądają go tysiące widzów - taniec z gwizdami na beczce z prochem.

Ci panowie nie wydają rozkazów. Nie decydują o strategii rosyjskich sił zbrojnych, ale są papierkiem lakmusowym debaty na temat przyszłości Europy, jaka toczy się obecnie w Moskwie. W polskiej telewizji też padają niewyważone słowa, ale pod tym względem przegrywamy z kretesem. W innych dziedzinach także. Za nazwanie wojny wojną grozi piętnaście lat łagru, opozycyjni dziennikarze nie dożywają emerytury, a człowiek, który otwarcie krytykuje Putina, ginie na moście w pobliżu Kremla. Taki układ.

Wiecznie słyszę, że Rosja to stan umysłu. Doświadczyłem tego kiedyś na własnej skórze. Będąc dzieckiem, pojechałem na wycieczkę do Moskwy. To były czasy, gdy kraj ten nazywał się jeszcze Związkiem Radzieckim, a ja mieszkałem w PRL-u. Wycieczka była zorganizowana, mieliśmy więc przydzielonych opiekunów. Mogłem z bliska przyjrzeć się fanatycznym wnukom rewolucji. Na ulicach ludzie chcieli nas rozebrać do naga i kupić absolutnie wszystko, łącznie ze skarpetkami. Także mój umysł z tego powodu cierpiał.

Dla tubylców byliśmy z Zachodu, nie tylko geograficznie, a przecież pochodziliśmy z bratniej Polski. Bardzo przeżyłem wizytę w mauzoleum Lenina - leżał przykryty do połowy marmurową płytą. Wyglądał jak z wosku. Ponoć kilka miesięcy wcześniej jakiś Gruzin odwiedził go z granatem, dlatego uszyto mu kołderkę z kamienia. Przechodząc obok sarkofagu, nie wolno było rozmawiać nawet szeptem. Mimo to wspominam tę podróż z sentymentem. Piliśmy kwas chlebowy i trochę przymieraliśmy głodem.  

A teraz czterech facetów zastanawia się, w jaki sposób połączyć Kaliningrad z matką Rosją, bo przecież nie da się rozerwać polsko-litewskiej granicy, żeby zrobić dla niej korytarz. Nawet gdyby usiłowali pastwić się nad mapą ułożoną na stole, nie daliby rady. Pocą się w świetle studyjnych reflektorów. Są niewysportowani z wyraźnie zaokrąglonymi brzuszkami. Ale dla swojego mocodawcy zrobiłyby wszystko. Najchętniej hokus-pokus i Europa się rozstępuje przed Putinem jak morze przed Mojżeszem.  

Czasami zaglądam do rosyjskich stacji telewizyjnych. To przerażająca odskocznia, która utwierdza mnie w przekonaniu, jak wielkie mieliśmy szczęście. Jakim sprytem wykazał się kiedyś prezydent Wałęsa, wyprowadzać z Polski armię czerwoną i to bez jednego strzału. Owszem, słychać było korki od szampana, ale nikt nikogo nie zabił. Sowieci wyjechali, zabierając z koszar wanny, chromowane kurki i zlewy. Czasami wyrywali framugi z okien i ładowali na pociąg. Baraki zostały nagie, okupanci zniknęli.  

Wszyscy dziś mówimy z ulgą o członkostwie w NATO. Ale żeby w Polsce mogły powstać amerykańskie bazy wojskowe, najpierw trzeba było pozbyć się tych innych. Lubię w momentach natłoku medialnego powracać do wydarzeń, które posłusznie zeszły na margines historii - to naturalny proces. Są jednak takie, które nie powinny ruszać się z miejsca. Po trzech dniach covidowych halucynacji powróciłem do tematu wojny w Ukrainie. Na pierwszych stronach brytyjskich gazet książę William i Kate. Nie wierzę własnym oczom!

Zobacz również: