Lubimy pływać w morzu absurdu, łudząc się zarazem, że da się z niego w porę uciec suchą nogą... że jak warstwa tłuszczu na brzuchu pływaka, nas przed głupotą ochroni tkanka zdrowego rozsądku. "Popływać i nie zwariować" - myślimy naiwnie. To błąd numer jeden. Są jeszcze inne.

Miś numer jeden: made in Poland

Od lat zza niewielkiej wody śledzę misia z Barejowskiej komedii, który na przemian nas śmieszy i przeraża. Przepadamy za absurdem. Jego tropienie i wytykanie palcem stało się nieomal narodową dyscypliną. Miś czuwa nad stadionem w Warszawie, miś czai się w oparach mgły pod Smoleńskiem. Wreszcie ten śmieszny miś fika koziołki w polskiej polityce. Wbrew pozorom, lubimy go. Bez niego świat byłby inny. Niekoniecznie lepszy... na pewno nudniejszy. Jednak co wieczór, gdy włączam telewizor, by dzięki satelitarnym łączom zmienić się w polskiego widza, nie wpuszczam absurdu do domu. Miś prosi i nalega, bym poddał się pielgrzymce do powszechnej misiowości... wystarczy zamknąć oczy i opuścić gardę. Nic prostszego! Jednak korzystając z innego filmu (nie pana Barei) odpowiadam: Nie ze mną te numery Bruner, ty misiu!

Miś numer dwa

Od lat w moim domu staram się stworzyć matecznik wolny od absurdu. Wiem, powiecie: Zarozumiały pyszałek, myśli, że da radę misiom. Daję - przyznam szczerze - nie tylko wyłączając w porę odbiornik, lecz czyszcząc codziennie karabin rozsądku. Po co mi karabin? - zapytacie. Otóż nad Tamizą również biegają po ulicach Barejowskie misie. Miś "made in England" ma trochę inny społeczny akcent, jest bardziej ę-ą,  bardziej dżentelmeński, ale nawet ubrany w takie futerko brytyjski miś jest dalej tylko misiem. I nie o jeździe po lewej stronie drogi tu piszę, ani o tak wyśmiewanych przez rodaków oddzielnych kranach na ciepłą i zimną wodę. Z tym da się żyć. Gorzej, gdy absurd pojawi się w dziedzinach, które decydują o istocie bycia na brytyjskiej ziemi.

Na przykład, czym jest wmawianie na wskroś klasowemu społeczeństwu, że jest równe i bez podziałów. Ta działalność misia, która trwa na Wyspach już od upadku imperium, ma na celu stworzenie iluzji, że w nowoczesnym społeczeństwie, którym rządzą demokratycznie wybrani rycerze, wszystko gra i piszczy. W rzeczywistości Wyspy mruczą... i to misiem. Rodzina królewska z Elżbietą II na czele odgrywa na oczach poddanych nietykalną bajkę, która wypiera się rzeczywistości. Pięć procent najbogatszych Brytyjczyków ma w rękach 3/4    krajobrazu, a maminsynki kończące Eaton wchodzą w świetlaną przyszłość bez względu na swój iloraz bezinteligencji. Jeśli pójdą na studia do Cambridge czy Oxfordu, mogą nawet rządzić tym krajem. W obecnym rządzie Jej Królewskiej Mości jest chyba dziesięciu milionerów (łącznie z premierem), którzy nigdy nie wzięli pożyczki na mieszkanie, nie wiedzą, co to autobus czy metro. Od lat też nie  byli na południowym brzegu Tamizy, bo to jest gorsza - ponoć - część Londynu.

Moja antymisiowa twierdza znajduje się właśnie tam, na południu. I choć często zmuszony jestem tłumaczyć moim rozmówcom, że to nie Zanzibar, jestem dumny z miejsca, w którym mieszkam. W mojej dzielnicy rzadziej widuję na ulicach białe niedźwiedzie niż w bogatym Richmond, Chelsea czy Putney. Bardziej jest tu kolorowo, a w tęczy ras, kultur i wyznań zatracają się echa Barejowskich uprzedzeń. W takiej atmosferze łatwiej walczyć z misiem.

Miś po raz trzeci

Jeśli  do polskiego dodamy brytyjskiego misia, a do nich francuskiego czy tego z Hiszpanii, robi nam się niezła rodzinka absurdu, który jest wszędzie i nie zna granic. Często karmią je wydarzenia, którym stadny homo sapiens nadał globalne pole rażenia. Weźmy na przykład kryzys finansowy. Przez lata przecież żył bezpiecznie pod dywanem powszechnego udawania. Aż nagle bańka pękła. Najpierw w Ameryce, a później w kakofonii przekłuwanych balonów spuściła powietrze reszcie globu. Absurdem było przecież umożliwienie Amerykanom życia na kredyt. Nie na ten normalny, z liczydłem w dłoni, lecz ten bez pokrycia. To była afera z filmu, którego nawet Bareja by nie nakręcił. Z dnia na dzień za Atlantykiem pojawiły się miliony ludzi z pożyczkami, których nie mogli spłacić! Kto wymyślił ten scenariusz? Jakiś geniusz z Harvardu czy może rewolwerowy wyznawca wolnej amerykanki?

W rezultacie "the sub-prime mortgage scandal" stał się pierwszą kulką śniegu rzuconą ze szczytu Everestu. Niewiele później pęczniejąca kula w globalnym stylu uderzyła w pozornie niezatapialne banki. Nikt nie przewidział, że bank ma prawo zażądać zwrotu pożyczonych pieniędzy, a klient upomnieć się o swoje "money".  A jeśli jedno zbiegnie się w czasie z drugim, rodzi strach na wielką skalę. Ten strach przed misiem o mało nie zaserwował światu Titanica. Problem w tym, że bankom nie pozwolono wykrwawić się po kolizji z górą śniegu. Przeciwnie, pod ich głowy poszły poduszki z miliardami funtów, dolarów czy euro. Znalazły się też inne bandaże. Nie z kosmosu to były pieniądze, lecz z portfela podatnika. By ratować system, jedyny i znany, założono nam wszystkim podwójnego misia, a rzucona w Stanach kulka zrobiła ze świata Wielkiego Bałwana. Unijne absurdy kupiły mu miotłę i chodzi on teraz po ulicach Madrytu czy Aten... i popija z butelki koktajl Mołotowa.

Szukajmy niedźwiedzia

Więc jak stawić czoła zalewowi absurdu? Mam propozycję, która - według Newtonowskiego prawa - nie pada za daleko od jabłoni. Zamiast przez łzy  bezradnie śmiać się z misia, wdziejmy na siebie dorosłą niedźwiedzią skórę. Ale nie jakiegoś tam słomianego stwora, lecz dorosłego grizzly, któremu niestraszna fauna czy flora. Taki niedźwiedź nie drży przed absurdem. Nieważne, czy króluje on na ulicach, czy jedynie śmieszy na srebrnym ekranie. Absurd jest absurdem i jak tasiemiec uzbrojony potrafi wczepić się w dusze i zatruwa... zatruwa... zatruwa... to,  co w życiu powinno być ważne. Oswajając takiego zwierza, skutecznie ocalimy zdrowy rozsądek, jak słoik miodu na czarną godzinę. To jedyna przysługa niedźwiedzia, którą możemy wyświadczyć bez obaw, że nas ugryzie. Szukajmy więc oparcia w sobie. Nie w polityce czy innych formach szczepowej empatii. Tylko wówczas z głową uniesioną wysoko unikniemy bagna z filmu Barei.