Jest 17 grudnia 2011 roku. W studiu RMF FM siedzi Jan Krzysztof Bielecki. Rozmawiamy o podniesieniu wieku emerytalnego. Nagle pada takie oto zdanie: "Jeżeli pani redaktor będzie - przepraszam, że to powiem - żyła 90 lat, to trudno, żeby poszła na emeryturę tak, jak to było dotychczas.". Wywód przerywa moje pytanie: "A będę żyła 90 lat?". I tu pada rozbrajająca odpowiedź: "Będzie pani, NIESTETY, bo takie są trendy, więc żeby pani przeszła - tak jak dotychczas - w wieku 55 lat i przez następne 35 żyła na emeryturze, która jest godziwa, to się po prostu nie bilansuje".

Słowo "nie bilansuje się" to najkrótsze i okrutne wytłumaczenie zmian, które zostały nazwane reformą. Gdyby rząd nie podniósł wieku emerytalnego, za kilka lat system ZUS-owski, po prostu by się zawalił. Tu nie chodzi o to, aby wypłacać Polakom wyższe emerytury, ale o to, aby w ogóle móc wypłacać cokolwiek, nie podwyższając podatków, a przynajmniej oddalając perspektywę ich podniesienia.

Oczywiście rząd ma rację w tym, że żyjemy dłużej, ale zdaje się nie zauważać, że poziom opieki zdrowotnej nie pozwala na utrzymanie dobrej kondycji w podeszłym wieku. W Polsce brakuje geriatrów i programów profilaktycznych.

Kto będzie chciał mnie zatrudnić po sześćdziesiątce?
- to dramatyczne pytanie najczęściej można usłyszeć na ulicy, tym bardziej, że w tej chwili poziom bezrobocia wśród grupy 50 plus sięga - uwaga - 30 procent. Z 13 milionów Polaków po pięćdziesiątce, na stałe pracuje tylko 4 miliony ludzi. Na pytanie o to, gdzie znajdą zatrudnienie rzesze starszych pracowników, które w nowych warunkach będą musiały pracować jeszcze dłużej, choć tej pracy nie mają, ten sam Jan Krzysztof Bielecki odpowiedział: Trzeba pamiętać, że zmienia się demografia i trzeba myśleć o tym, aby poprawić tę demografię, czyli kiedy odejdzie młode pokolenie boomu, które przestanie dominować, to pojawi się potrzeba zatrudnienia osób starszych. Proste? Według rządzących proste i samo się jakoś załatwi, bo ubędzie rąk do pracy. Według prognoz, na których opierano się podejmując decyzję, w ciągu 9 lat liczba miejsc pracy i osób w wieku produkcyjnym może się zrównoważyć. Zwracam jednak uwagę na słowo: "może".