Mam 38 lat. Moje pierwsze świadomie oglądane mistrzostwa Europy to te w Anglii w 1996 roku. Pamiętam też eliminacje do nich i zacięte mecze z Izraelem czy przedziwną porażkę ze Słowacją (tę z czerwoną kartką dla Koseckiego). Zapraszam Was na osobistą podróż w czasie po ostatnim ćwierćwieczu polskiej reprezentacji.

To był 1995 rok. Miałem 10 lat, wszędzie chodziłem w koszulce Paolo Maldiniego (mimo że w podwórkowej drużynie byłem bramkarzem), wycinałem zdjęcia piłkarzy z gazet i wklejałem je do zeszytu ze składami drużyn, które godzinami wręcz kaligrafowałem. Na osiedlowym boisku każdy chciał być Ronaldo, Klinsmannem, Romario albo Batistutą.

Oglądałem mecze z Francją w eliminacjach do Euro 1996 - szczególnie ten na Parc des Princes zapadł mi w pamięć z uwagi na fenomenalny występ Andrzeja Woźniaka w bramce. Był też przedziwny dwumecz ze Słowacją - pierwszy mecz gładko wygrany 5:0, a w rewanżu łomot i czerwona kartka dla Koseckiego, która już przeszła do historii polskiej piłki. W rezultacie na angielski turniej Polacy nie pojechali. Ja nie zastanawiałem się dlaczego. Śledziłem z zapartym tchem wydarzenia na wyspach i strasznie było mi żal Czechów, którzy przegrali w finale z Niemcami po tzw. złotej bramce Oliviera Bierhoffa.

Angielska klątwa

Kolejne eliminacje - te do mistrzostw świata w 1998 roku we Francji - śledziłem nieco uważniej, ale też nie zastanawiałem się specjalnie mocno nad kondycją polskiej piłki. Mecze z Anglią, szczególnie ten na Wembley, miały dla mnie znaczenie głównie za sprawą opowieści starszych członków rodziny oraz Jana Tomaszewskiego (to już opowieści z telewizora). Niemniej jednak bramka Marka Citki strzelona na Wembley jest w mojej głowie do dziś. W tych eliminacjach lepsi od nas byli właśnie Anglicy oraz Włosi. My w ostatniej kolejce przegraliśmy nawet z Gruzją. Na turniej nie pojechaliśmy. Nic dziwnego dla młodego chłopaka, który nie zaznał jeszcze żadnego awansu reprezentacji na jakiekolwiek mistrzostwa.

Blisko było dwa lata później. Wygrane z Bułgarią i Luksemburgiem (ten mecz pamiętam głównie ze względu na czarne koszulki polskiej reprezentacji) dały nadzieję. Później jednak pojawił się angielski, rudowłosy chłopak i pokazał nam, jak się gra. Paul Scholes - to on strzelił nam hattricka w Londynie. Przegraliśmy też dwa mecze ze Szwedami - gdybyśmy wygrali ten ostatni, pojechalibyśmy na Euro 2000 do Belgii i Holandii. Niestety, 0:2, 13 punktów w tabeli, tyle samo, co Anglia. Ale to jednak Wyspiarze zagrali na mistrzostwach. A mnie, piętnastolatka, który wówczas zaliczał występy na A-klasowych boiskach, coś zabolało. Już wiedziałem, że coś wielkiego było na wyciągnięcie ręki.

Zapomnieć o Korei

Boleć przestało, kiedy okazało się, że w eliminacjach do MŚ 2002 nie mamy sobie równych. Przegraliśmy tylko jeden mecz. Przedostatni, z Białorusią. A wcześniej wygrane i remisy z Ukrainą, Walią, Norwegią i Armenią. I Emmanuel Olisadebe show. Razem z Radosławem Kałużnym i Pawłem Kryszałowiczem wprowadzili nas na Mundial w Korei Południowej i Japonii.

A to, co wydarzyło się na mistrzostwach, powinno tam zostać na zawsze. I nie powinno się o tym mówić. I mam na myśli nie tylko beznadziejne mecze z Koreą oraz z Portugalią, ale też to, jak Koreańczycy byli ciągnięci za uszy do kolejnych rund mistrzostw.

Korea jednak to nie wszystko. Początek XXI wieku to był czas, kiedy sam grałem w piłkę. Jarałem się futbolem, chłonąłem gazety, internet. I nie traciłem wiary. Niestety, moje młodzieńcze skrzydła zostały szybko podcięte. Co z tego, że mieliśmy Dudka w bramce, skoro w eliminacjach do Euro 2004 zdołaliśmy wygrać zaledwie cztery mecze. Lepsi od nas byli Szwedzi i Łotysze. A później - zazdrość, kiedy oglądałem mecze Greków, którzy grali piłkę niezwykle brzydką, ale jednak skuteczną, bo zdobyli mistrzostwo Europy.

Ale że Dudka nie wzięli na mundial

Kolejne eliminacje - do mistrzostw świata 2006 w Niemczech. W grupie znów Walia, znów Anglia. I wygrywamy osiem spotkań. Przegrywamy tylko dwa, z Anglikami właśnie. Moje dwudziestoletnie serce szaleje. Z drugiego miejsca awansujemy do niemieckiego turnieju. Co było później (i kogo nie było - bo przecież właśnie wtedy Paweł Janas zdecydował, że nie zabierze na mistrzostwa Jerzego Dudka)? Tego pisać nie muszę. Podam za to nazwę południowoamerykańskiego kraju, z którym graliśmy mecz otwarcia na mistrzostwach. Ekwador. Znów bolało.

Lekarstwem okazał się Leo Benhakker. Cudotwórca z Holandii. A na boisku - Ebi Smolarek i Jacek Krzynówek. Holender nakreślił plan, piłkarze go zrealizowali, a reprezentacja stała się maszynką do wygrywania. Eliminacje do Euro 2008 to chyba najbardziej niesamowity czas polskiej kadry w XXI wieku (stawiam go wyżej niż udział w Euro 2016). Wygrana i zwycięski remis z Portugalią (wówczas czwartą drużyną świata), zwycięstwa z Belgami, cenne remisy z Serbią i pierwszy w historii awans na mistrzostwa Europy i to z pierwszego miejsca w grupie. Pamiętam to. I po ostatnim gwizdku meczu z Belgią, gdy było pewne, że pojedziemy na turniej, miałem w sobie emocje podobne do tych, gdy polscy siatkarze w 2014 roku zdobywali mistrzostwo świata.

Klapa w Austrii i Szwajcarii, klapa w drodze do Afryki

Po wielkim sukcesie nastąpiła wielka wtopa. Turniej okazał się klapą dla reprezentacji, nie wygraliśmy żadnego spotkania, a polscy kibice zgotowali piekło sędziemu meczu z Austrią, Howardowi Webbowi oraz jego rodzinie. To właśnie chyba tego karnego z ostatniej minuty meczu pamiętają najbardziej. Inną sprawą jest to, że decyzja Webba była słuszna, a to, w jakim zagrożeniu żył później, opisał w swojej autobiografii. I to jest wstrząsające.

Kolejne eliminacje - do mundialu w RPA - zakończyły się kompromitacją. W grupie ze Słowacją, Słowenią, Czechami, Irlandią Północną i San Marino byliśmy lepsi tylko od tej ostatniej drużyny. To był też moment w moim życiu, w którym poczułem zobojętnienie wobec reprezentacji. Co z tego, że wygrywaliśmy efektownie - 10:0 - z San Marino właśnie, skoro chwilę później trzy bramki wbijali nam Słoweńcy. Oczywiście, mistrzostwa w 2010 roku polscy piłkarze oglądali w telewizji.

Nasz turniej

Wszyscy jednak byliśmy już głową, duchem i sercem w roku 2012. Przecież mieliśmy mistrzostwa Europy! Na własnych stadionach! Nowych, wybudowanych od zera. Do których dojedziemy drogami ekspresowymi i autostradami! Także w dużej mierze nowymi, wybudowanymi od zera! Nową reprezentację tworzył też Franciszek Smuda. To już był czas Lewandowskiego, Piszczka, Błaszczykowskiego. Czas wielkich nadziei, bo przecież w grupie mamy Czechy, Grecję i Rosję. Nie da się nie wyjść. Wstydem będzie nie awansować przed własną publicznością. I co?

Dwa remisy i porażka z Czechami. Ostatnie miejsce w grupie. Balonik pękł. Nie czułem się zawiedziony. Bardziej chyba nuciłem sobie w głowie tekst ze skeczu Grzegorza Halamy...

Ja wiedziałem, że tak będzie. Ja wiedziałem...

I mam wrażenie, że ta piosenka od 10 lat towarzyszy mi, gdy oglądam mecze Biało-Czerwonych. Bo przecież po polsko-ukraińskim turnieju bardzo chcieliśmy awansować na mundial w 2014 roku. W eliminacjach jednak nie potrafiliśmy pokonać między innymi Ukraińców, a w tabeli wyżej od nas była jeszcze Czarnogóra.

A przecież bywały sytuacje, po których powinienem wierzyć. Przecież w ostatnich 10 latach reprezentacja świeciła jasno - ot choćby mecz z Niemcami na Stadionie Narodowym. Słynne 2:0. To wtedy zaczęła się historia reprezentacji Adama Nawałki. To wtedy bramkę za bramką zdobywał Robert Lewandowski. I to wtedy pewnie awansowaliśmy na mistrzostwa Europy we Francji. Tam bez porażki wyszliśmy z grupy. Tam w 1/8 finału po karnych wygraliśmy ze Szwajcarią. I to w końcu tam Kuba Błaszczykowski nie strzelił decydującego karnego w ćwierćfinale z Portugalią.

Optymiści twierdzą, że gdybyśmy awansowali do półfinału, mielibyśmy pewny medal. Być może, choć do dziś mam wątpliwości, czy byłby to medal zasłużony.

Kolejny awans i kolejny dramat

Bo co z tego, że Robert Lewandowski wciągnął nas na mistrzostwa świata w 2018 roku (strzelił 16 z 28 bramek zdobytych przez reprezentację)? Co z tego, że kadra pokazała charakter w meczach z Armenią lub Czarnogórą, skoro jednocześnie potrafiła w beznadziejnym stylu przegrać 0:4 z Danią. I co z tego, że zajęliśmy pierwsze miejsce w grupie, skoro w Rosji było, jak było. Znów podam nazwy dwóch dalekich krajów. Senegal. Kolumbia. Ja wiedziałem, że tak będzie. Auć.

Czy uwierzycie, że kiedy kadrę przejmował Jerzy Brzęczek, ja znowu wiedziałem, że tak będzie? Jak? Ano tak, że w eliminacjach przecież znów nie mieliśmy sobie równych. Osiem wygranych, remis i porażka. Sześć punktów przewagi nad drugą Austrią i pewny awans na Euro 2020. Kolejna wielka impreza z udziałem Biało-Czerwonych. Fajnie?

No, nie bardzo, bo z kolejnej wielkiej imprezy wróciliśmy na tarczy. Trzy mecze, jeden punkt (o dziwo, z najsilniejszą w grupie Hiszpanią). Dziękuję, do widzenia. Nie wiemy, co się stało, musimy to przemyśleć i nad tym popracować.

Michniewicz na Katar

Na koniec - historia najświeższa. Przypomnieć? Najpierw grupa z Anglikami, remis na Narodowym uratowany w ostatniej minucie, a na koniec beznadziejna porażka z Węgrami. Tracimy punkty, mamy drugie miejsce w grupie. Emocje, nerwy, koniec siwego bajeranta, baraże, Czesław Michniewicz. Wygrywamy ze Szwecją, Michniewicz płacze, jedziemy na mistrzostwa świata do Kataru.

Tam wychodzimy z grupy po remisie z Meksykiem i wygranej z Arabią Saudyjską. Z Argentyną wprawdzie przegraliśmy, ale tylko 0:2 i tylko dzięki wielkiej uprzejmości rywali. Każda bramka stracona więcej wywalałaby nas z turnieju. W 1/8 gramy z Francją, przegrywamy 1:3, wracamy do domu. Niby człowiek wiedział, a jednak się łudził.

Chciałbym poczuć się inaczej

Historię tę rozpoczęliśmy w 1995 roku. Wówczas selekcjonerem reprezentacji Polski był Henryk Apostel. Po nim - do dziś - funkcję tę pełniło 16 (!) innych osób. Liczba piłkarzy, która od tamtej pory rozegrała przynajmniej jeden mecz w reprezentacji przekroczyła 300. Wielu zawodników, którzy jeszcze są w reprezentacji, pracuje już z ósmym (!) selekcjonerem.

Historię tę rozpoczęliśmy, gdy miałem 11 lat. Byłem chłopcem, który pamiętał, jak w 1994 roku w słonecznych Stanach Zjednoczonych Roberto Baggio przestrzelił karnego w finale mistrzostw świata. Sam chciałem kiedyś zagrać na mistrzostwach. Byłem chłopcem, który oglądał każdy mecz z wypiekami na twarzy, a po ostatnim gwizdku wybiegał na podwórko z kolegami i grał na klepisku, dopóki nie zrobiło się ciemno.

Historię tę kończymy, gdy mam prawie 40 lat. W piłkę z kolegami już nie gram. Karnego Baggio pamiętam do dziś. Na mistrzostwach świata nie zagram na pewno. Może zrobi to mój syn. Wypieki na twarzy jednak miewam. Tak było między innymi w niedzielę na Narodowym. Nie wiem jednak, czy było mi zimno, czy zwyczajnie się wstydziłem.