"Pod wieloma względami był jak patron założonej przez niego fundacji" - powiedział o zmarłym ks. Tadeuszu Isakowiczu-Zaleskim biskup krakowski Damian Muskus podczas homilii wygłoszonej podczas mszy św. pogrzebowej. "Jak św. Brat Albert był radykałem, który szedł całe życie pod prąd, jak on był wrażliwy na ludzkie biedy i jak on pośród tych bied zamieszkał. Jak on przechodził swoje noce ciemne. Jak on musiał mierzyć się z wszechobecną krytyką" - mówił biskup. Na naszej stronie internetowej publikujemy całą treść homilii bp. Muskusa.

Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski zmarł 9 stycznia po ciężkiej chorobie w szpitalu w Chrzanowie. Miał 67 lat.

Msza św. pogrzebowa została odprawiona w kościele w podkrakowskich Radwanowicach. Homilię w jej trakcie wygłosił krakowski biskup pomocniczy Damian Muskus.

Treść homilii bp. Damiana Muskusa wygłoszona podczas mszy św. pogrzebowej

Jakieś 3,5 tysiąca kilometrów stąd wznosi się niewysokie wzgórze, zaledwie 150 metrów npm. Niepozorne, a jednak zna je cały chrześcijański świat. Według tradycji, właśnie na tym wzgórzu Jezus naszkicował mapę ludzkiego szczęścia. Nie chodzi o szczęście ulotne i chwilowe, ale o to, które swoją pełnię osiąga w wieczności.

Na samym początku tej mowy Jezus zwraca się do ludzi cierpiących, ubogich, smutnych i prześladowanych, zapewniając ich, że te wszystkie trudy i cierpienia, które teraz znoszą nie pójdą na marne.

Przytaczamy ten ewangeliczny tekst nie po to, by w jego świetle oceniać życie, które się skończyło. Ale po to, by w tym zamkniętym rankiem 9 stycznia życiu odnaleźć spojrzenie Jezusa, który na żegnanego dziś przez nas Ks. Tadeusza patrzył z miłością przez 67 lat, blisko 600 tys. godzin, przez dziesiątki milionów minut. Był z nim, nie przestając go kochać: w chwilach samotnych zmagań, rozczarowań, bólu i odrzucenia. Jezus wciąż go kochał, wtedy także gdy cierpiał niesprawiedliwości, ale także wtedy, gdy doświadczał łaski, radości i zwyczajnego ludzkiego szczęścia, w którym zasmakował, żyjąc pośród ukochanych przez siebie ludzi.

Bóg widział w Ks. Tadeuszu człowieka, który szczerze pragnął żyć Kazaniem na górze, nawet jeśli go to wiele kosztowało. Nawet jeśli ormiański temperament wygrywał z chrześcijańską łagodnością, a tęsknota do prawdy i sprawiedliwości wyostrzała słowa i prowadziła go na barykady.

Bóg widział, że pragnął on żyć Kazaniem na górze. Czy i w jakim stopniu to się mu udało? Wie tylko Najwyższy. Ale są takie bardzo wyraźne ślady, które i nam ludziom każą wierzyć, że wiele słów Kazania na górze stało się Ks. Tadeuszowi szczególnie bliskich.

Błogosławieni ubodzy... O ubóstwie, które daje szczęście, najwięcej opowiada dom Ks. Tadeusza. Zrezygnował z domu, o którym mógłby mówić "to jest mój dom", "tego się dorobiłem". Postanowił żyć w domu, który był "nasz". "Nasz", czyli jego i osób, które są w społeczeństwie najsłabsze, najbardziej bezbronne. Wybrał ich jako swoją rodzinę. Stał się dla nich jak ojciec.

Był ubogi nie tyle w znaczeniu materialnej biedy, ale dlatego, że miał wolność serca, dzięki której mógł oddać się im bezgranicznie. Gdy trzeba było, walczył z wielką determinacją o dobre życie dla swoich przyjaciół z niepełnosprawnościami i niezawodnie stawał w ich obronie, gdy działa się im krzywda. Nawet uprzedzał te krzywdy, przewidywał, że one mogą nastąpić. Zawsze z tą samą pasją, zawsze odważnie i bezkompromisowo. Ale był Ksiądz Tadeusz ubogi w duchu także dlatego, że osoby najsłabsze były życiową siłą. Wśród nich odpoczywał, sycił się prostą urodą życia, zwyczajną radością. To tutaj znajdowało ukojenie jego niespokojne serce.

Jedna z najważniejszych lekcji, jaką nam przekazał, brzmi: bezbronni i najsłabsi są źródłem bezinteresownej i czystej miłości. Z nimi, kruchymi i maluczkimi, nasz świat staje się bardziej ludzki. Ksiądz Tadeusz wierzył niezłomnie, bo doświadczał tego na co dzień, że jeśli człowiekowi z niepełnosprawnością podamy rękę, to zyskamy skarb przyjaźni cenniejszy niż złoto. Tego się od niego uczyliśmy jako społeczeństwo i jako wspólnota Kościoła. I za to dziś przede wszystkim dziękujemy Bogu, patrząc na łzy osób, które osierocił, patrząc na to wielkie dzieło miłości, które pod jego opieką rozrosło się jak wielkie drzewo i wciąż przynosi owoce i wierzymy mocno, że będzie je przynosić nadal, w przyszłości.

Błogosławieni, którzy łakną sprawiedliwości... W jednym ze swoich wierszy Ksiądz Tadeusz pisał o ludziach zagubionych, doświadczających zamętu, osamotnionych. "Siedząc na plebanii swojego światka, do tych ludzi nigdy nie dotrę. Do nich po prostu muszę wyjść na ulice" - tak pisał.

Na te ulice, szeroko pojmowane, wychodził gnany głodem sprawiedliwości. Wychodził gnany pragnieniem stawania po stronie krzywdzonych, a w ostatnich latach zwłaszcza tych, którzy zostali zranieni w Kościele.

Nie brakowało takich, którzy twierdzili, że szukał poklasku, ale ja wierzę mocno, że on szukał prawdy; że chciał być ludzką twarzą dla tych, którzy próżno jej szukali w bezdusznych strukturach urzędów i hierarchii. Łaknął sprawiedliwości, ale tego pragnienia nie mogły w nim nasycić połowiczne rozwiązania czy dyplomatyczne wybiegi.

Ten głód sprawiedliwości u Księdza Tadeusza mogły zaspokoić tylko uczciwe i przejrzyste zasady postępowania ludzi znajdujących się u władzy - czy to kościelnej, czy świeckiej. Nie zawsze zgadzałem się z jego metodami, nie podzielałem jego skrajnych poglądów ani skłonności do stawiania spraw na ostrzu noża. Nieraz mu o tym mówiłem, lecz on miał zawsze swoje ostateczne "ale". 

Bo był po prostu człowiekiem. Wyrazistym i upartym. Ale na szczęście to nie osobowość decyduje o naszym zbawieniu, lecz codzienna wierność Ewangelii.

Dlaczego ludzie skrzywdzeni ufali Księdzu Tadeuszowi? Dlaczego zwracali się do niego o pomoc? Dlaczego pisali setki listów, dzwonili do niego? Z powodu medialnych zasięgów, czy dlatego że widzieli w nim nadzieję na odzyskanie pokoju? Ci ludzie wierzyli, że on przejdzie z nimi drogę, która  odmieni ich ciężki los. Tak trzymali się jego ręki, a On żadnej nie odtrącał.

Ks. Tadeusz wybrał trudną drogę życia. Była to droga dotykania ran. Może czasem robił to nieostrożnie i nie zawsze potrafił je uleczyć, ale pokazywał je światu, nie godząc się na prowizoryczne opatrunki, na plasterki, które coś maskują. Wielu wolałoby omijać szerokim łukiem nierozwiązane problemy z przeszłości Kościoła i Polski, ale on nie potrafił milczeć, nie umiał zejść z tej drogi. Płacił za to ogromną cenę samotności i niezrozumienia.

Pod wieloma względami był jak patron założonej przez siebie fundacji. Jak św. Brat Albert był radykałem, który szedł całe życie pod prąd, jak on był wrażliwy na ludzkie biedy i jak on pośród tych bied zamieszkał. Jak on przechodził swoje noce ciemne. Jak on musiał mierzyć się z krytyką. W którymś z wywiadów Ksiądz Tadeusz wyznał, że chciałby żyć w czasach św. Brata Alberta, móc się z nim spotykać, rozmawiać, wspólnie coś planować. Nie było to możliwe w doczesności. Ale lubię myśleć, że tam, w wieczności, już się znaleźli, już rozmawiają, już są razem.

Drogi Księże Tadeuszu. Nie martw się o Wasz dom. Ludzie, którym ufałeś, poprowadzą ten dom dalej. Nie przejmuj się nieporządkiem na biurku. Ludzie, z którymi byłeś na co dzień posprzątają to biurko.

A Ty odpocznij. Żyj wiecznie w Chrystusie.