Pani Larysa rok i trzy miesiące spędziła pod rosyjską okupacją. Wojna zastała ją w jej rodzinnym mieście – Hołej Prystani w obwodzie chersońskim. Rosyjscy żołnierze pojawili się tam już pierwszego dnia rosyjskiej agresji. Kiedy dwa dni później umarł jej mąż, myślała, że już nic gorszego jej w tym czasie nie spotka. 15 miesięcy po tamtych wydarzeń musiała jednak opuścić dom i rodzinną i miejscowość.

Po wysadzeniu tamy na Dnieprze w Nowej Kachowce woda zalała całą jej miejscowość. 57-latka rozpoczęła wtedy walkę z czasem, wiedząc, że musi się jak najszybciej ewakuować.

Na lewym brzegu Dniepru wolontariusze nie mieli jednak możliwości, by pomóc wszystkim, którzy na to czekali. Choć w pewnym momencie brakowało już nadziei, pani Larysa doczekała się pomocy. Przyjechała do Polski, by przed specjalną komisją w Instytucie Lemkina, zeznać o rosyjskich zbrodniach, które widziała. O swoim doświadczeniu wojny i ostatnich tygodniach, zgodziła się opowiedzieć w specjalnym wywiadzie dla RMF FM.

"Mamo, proszę, trzymajcie się"

Mateusz Chłystun, RMF FM: Co działo się tego dnia, kiedy stało się jasne, że tama na Dnieprze została wysadzona?

Pani Larysa: To było 6 czerwca. Dzień wcześniej w ogóle nie było łączności w mieście. Z moim dzieckiem, które jest teraz w Odessie, udawało mi się od do czasu do czasu porozmawiać, bo jakimś cudem jedna z ukraińskich sieci łapała zasięg. Wychodziłam na dach domu, żeby połączyć się z synem, udawało nam się porozmawiać tylko chwilę. Mówiłam jedynie, że żyję. Jednego dnia dostałam SMS-a: "Wysadzili elektrownię, musisz wyjechać". Nie mogłam tego zrozumieć, że wysadzili tamę na elektrowni, przecież skutki wysadzenia - wiedziałam - że będą straszne. Poszłam do przyjaciółki, żeby pomyśleć wspólnie, co dalej robimy. Wszyscy żyli zwyczajnym życiem. Nikt nic nam nie mówił, nie alarmował. Około 10-11 przed południem nic jeszcze nie potwierdzało tego, co wydarzyło się w nocy - miasto działało, miejscowa rosyjska władza o niczym nie informowała, ludzie normalnie chodzili po mieście. Ktoś poleciał po coś na rynek, ktoś inny do sklepu. Rosyjscy żołnierze spokojnie chodzili przy sklepie, stali na blokpostach. Zebrałam rzeczy, dokumenty i poszłam do innej przyjaciółki z pytaniem, czy będę mogła u niej przenocować. Oczywiście się zgodziła. Około godz. 18 ktoś tam przybiegł i mówi mi: "Leć do siebie do domu, tam woda". Pobiegłam w stronę swojego domu, a tam rzeczywiście - po ulicy wodą płynęła już rwącym potokiem. Wzięłam torbę z rzeczami, jakieś jedzenie i myślałam, że 2-3 dni spędzę u koleżanki, a potem wrócę. Pobiegłam znowu do koleżanki, na drugie piętro, ale wróciłam jeszcze do domu po kota. Ten kot był ze mną przez całą okupację. To jak członek rodziny.

Kiedy wróciłam po kota, wody było już więcej, podchodziła pod moje drzwi. Sąsiadka jeszcze prosiła, żeby nakarmić jej psy. Zostawiłam sporo jedzenia i byłam pewna, że nazajutrz wrócę znowu je nakarmić. Potem pobiegłam do mojej koleżanki, która ma dwupiętrowy dom. Usiadłyśmy, rozmawiałyśmy przy herbacie, ale około 20 usłyszałyśmy za oknem wielki hałas. Spojrzałyśmy przez okno, a woda już była na podwórzu, gnała z niewyobrażalną prędkością i niosła co popadnie. Zrozumiałyśmy, że będzie jej tylko przybywać. Byłyśmy na pierwszym piętrze, a między pierwszym a drugim jest 16 schodków. Osiem, półpiętro i kolejne osiem. Wszystko co możliwe, zaniosłyśmy na górę - jedzenie, wodę, dwa psy i dwa koty, je też zaniosłyśmy na drugie piętro. Moja przyjaciółka ma tam jeszcze ojca, który ma 85 lat i który praktycznie się nie porusza. Też był na drugim piętrze.

Nocą praktycznie nie spałyśmy. Spoglądałam przez okno i widziałam, jak woda się podnosi i zalewa moje podwórze. Słyszałyśmy jak wyją psy, jak szczekają. Wołały w ten sposób o pomoc ludzi. Chciałam wrócić do psów, ale koleżanka mi zabroniła, mówiąc, że wody jest coraz więcej i że jeśli pójdę to już nie wrócę, zginę i zwierząt i jak nie uratuję. Około północy usłyszałyśmy wybuchy. Na drugim piętrze sieć miała lepszy zasięg i udało nam się zadzwonić do mojego syna. Powiedziałam mu: "Witia, tam coś non stop wybucha!". Powiedział mi wtedy, że to miny, jakie Rosjanie zostawili na brzegu Dniepru. Eksplozje były silne, w różnych miejscach. Obudziłyśmy się około piątej rano i zauważyłyśmy, że przez noc wody jest coraz więcej i wciąż się podnosi. Usłyszałyśmy krzyki ludzi z różnych stron: "Pomóżcie, prosimy o pomoc!". Też wtedy zaczęłyśmy krzyczeć, ale blisko nas nikt nie przepływał łódką. Woda zalała już te osiem schodów i teraz dociera dalej. Mój syn i córka Lilii, mojej przyjaciółki, dzwonili wciąż do rosyjskiej służby ds. sytuacji nadzwyczajnych. Zgłaszali tam nasze położenie i prośbę o pomoc w ewakuacji. Jakoś po obiedzie syn zadzwonił i powiedział, że mimo wielu telefonów powiedzieli mu, że Rosjanie nie mają łódek, którymi mogliby nas odebrać. Powiedział wtedy: "Mamo, proszę, trzymajcie się". Trzymałyśmy się, ale około 19-20 zrozumiałam, że woda dociera już na drugie piętro, nie wiedziałyśmy co robić z ojcem mojej przyjaciółki. Nie wiedziałyśmy tez dokąd pójść, żeby schować się przed tą wodą. Spojrzałam na zegarek, było około 20, a obok nas nikogo nie było, tylko krzyki ludzi. Wyszłam na balkon z takim histerycznym krzykiem, wtedy przyjaciółka pyta mnie: "A co ty tak krzyczysz?" Powiedziałam, że nie wiem co robić, za godzinę, dwie nas tu zatopi, co wtedy zrobimy z twoim tatą?

Myślę, że Bóg usłyszał mój krzyk. Podpłynęła łódka, taka motorówka pontonowa, było na niej dwóch ludzi. Powiedzieli: "Wytrzymajcie do rana, teraz zabieramy ludzi, którzy siedzą na dachach. U was jeszcze jest jedno piętro".

To byli ukraińscy wolontariusze?

Tak, to byli nasi wolontariusze. Powiedziałyśmy im, że już nie wytrzymujemy, że jest z nami jeszcze starszy człowiek, który nie może się poruszać. "Wytrzymajcie jeszcze chwilę, na pewno wrócimy" - odpowiedzieli. Prosiłam ich: "Wróćcie, na pewno wróćcie, nie mamy już nerwów". Z ok. 5 minut byli z powrotem. Nie wiem jak to zrobili, ale weszli na ten balkon, pomogli nam przenieść dziadka, który bardzo się bał. Wzięli nasze torby, mojego kota, przyjaciółkę. Lilia psy i koty zostawiła w domu, zostały na balkonie. Zostawiłyśmy im coś do jedzenia, żeby nie umarły z głodu przez te pierwsze dni. Popłynęliśmy łódką. Byłam na niej jedyną osobą, która całe życie przeżyła w tym mieście, ale w ogóle go nie poznawałam. Domów nie było w ogóle widać, jedynie dachy i korony drzew. Słychać było krzyki ludzi, wołali o pomoc. Pływały trupy psów, świń, krów. Patrzyliśmy na podwórza, zauważyłam psa, który próbował utrzymać się jedną łapą. Przeżywaliśmy wcześniej ostrzały, ale 15 miesięcy pod ostrzałem to było nic w porównaniu z tym co wtedy zobaczyliśmy.

"Sami nie rozumieli, co zrobili"

No właśnie, bo pani była na okupowanym brzegu Dniepru...

Tak, lewy brzeg. 15 miesięcy w okupacji. Chłopcy nasz przetransportowali do bezpiecznego miejsca, tam byli jacyś ludzie, ale zorientowaliśmy się, że to są nasi. Ukraińscy wolontariusze, którzy poprzywozili swoje łódki z innych wsi, mieli też swoje paliwo i od samego rana ratują ludzi. Najpierw zabierali tych, którzy byli na dachach domów. Będąc już w tym miejscu, gdzie nie było wody, znowu podeszli do nas ci wolontariusze, którzy pomagali nam wynieść dziadka z domu, przyprowadzili auto, wsadzili nas do środka, wzięli rzeczy i zawieźli do autobusu, który stał trochę dalej. Przeraziło nas to, że w tym punkcie ewakuacji nie było żadnej karetki, był jedynie wóz straży pożarnej. Nie było więc możliwości pomocy medycznej. Nasi wolontariusze wsadzili nas do autobusu, Rosjanie na razie nie podchodzili, żołnierze stali w oddali. Czekaliśmy godzinę, może półtorej dopóki autobus się nie zapełnił. Spotkałam tam wielu swoich znajomych, sąsiadów. Autobus zawiózł nas do miasteczka Zaliznyj Port nad morzem Czarnym, też jest teraz pod okupacją. Tam nas rozmieszczali w pensjonatach. My z przyjaciółką pojechałyśmy do jej znajomej, nie chciałyśmy tego zakwaterowania, nie chciałyśmy żeby nas rejestrowali, a ja w ogóle nie chciałam żadnej pomocy od Rosjan. Było mi z tym bardzo źle, że ponad rok tak nas ostrzeliwali, a potem mówili, że to ostrzały prowadzone przez naszych chłopców, a teraz jeszcze wysadzili tamę i nas zalali. To jest po prostu dramat...

Jak pani myśli, dlaczego oni to zrobili? Dlaczego wysadzili tamę? Chodziło o zatrzymanie kontrofensywy?

Osobiście uważam, że po pierwsze właśnie, żeby powstrzymać kontrofensywę. Po drugie - oni nie przewidzieli aż takiej ilości wody. Sami nie rozumieli, co zrobili. Kiedy jeszcze byłam koło swojego domu, przez naszą ulicę przejeżdżał rosyjski żołnierz na ukraińskim skuterze. Zatrzymał się i mówi: "Znowu woda! O co tu chodzi?" Część żołnierzy nawet nie rozumiała skąd ta woda. Już potem jak jechaliśmy do miejscowości Zaliznyj Port, rozmawialiśmy, to ludzie mówili, że rosyjskie pozycje zostały w pełni zalane. Wielu rosyjskich żołnierzy także zginęło, też siedzieli gdzieś po dachach, wchodzili na drzewa i błagali o pomoc. Dużo sprzętu im zalało, w ogóle tego nie przewidzieli. Chcieli więc zatrzymać kontrofensywę, chcieli nas też znowu przestraszyć i pokazać, że są silni.

Codzienne życie w okupacji po lewej stronie Dniepru - jak wyglądało?

Było bardzo ciężkie. Drugiego dnia wojny zmarł mój mąż. Leżał na "erce" (sala dla pacjentów w poważnym stanie, ze specjalną aparaturą i pod ciągłą obserwacją - przyp. red.). Rosjanie go stamtąd przegnali, to był jeszcze większy stres, krótko potem odszedł. Pół roku ze mną były moje dzieci - syn i synowa. Nazajutrz po referendum jednak wyjechali. Zrozumieli, że dla nich, czyli młodych ludzi, a już tym bardziej pedagogów, dalsze życie w okupacji jest niemożliwe. Byliby ciągle prześladowani. Rosjanie szukali też nauczycieli na nowy rok szkolny. To, co ich uratowało, to to, że pracowali w Chersoniu, ale jak zaczęła się wojna, to przyjechali do mnie pierwszego dnia. Tu na listach nie było adnotacji, że są nauczycielami. Z propozycjami pracy do nas więc Rosjanie nie przychodzili. Moje dzieci są bardzo proukraińskie, było im ciężko wyjeżdżać, ale bardzo je o to prosiłam. Zostałam sama tylko ze swoimi przyjaciółkami, w podobnym wieku, może odrobinę starszymi i z kotem, który był dla mnie jak członek rodziny. Kiedy w nocy płakałam, przychodził do mnie, łasił się do twarzy i wycierał w ten sposób łzy.

To, co było dla mnie najtrudniejsze, to widok wszechobecnych Rosjan, którzy chodzili po mieście z karabinami, zachowywali się jak gospodarze, prowadzili jakieś obchody po podwórzach. Szukali broni, narkotyków, zaglądali do szopy, pod tapczan, do toalety, do wanny, ale mnie się poszczęściło. Do mnie do domu ani razu nie przyszli. Zabierali telefony komórkowe, sprawdzali, co na nich jest, patrzyli czy nie ma czasem flagi ukraińskiej. Jeśli ktoś miał w telefonie ukraińską symbolikę, zabierali go - jak mówili - na dołek. Wielu moim znajomym pozabierali dzieci, niektórzy siedzieli dwa dni, inni dwa tygodnie. Wracali zniszczeni moralnie. Bili zatrzymanych, namawiali ich do tego, żeby byli przeciw Ukrainie. Wmawiali: jesteście nazistami, przeszliśmy was wyzwalać, a wy tego nie rozumiecie, niesiemy wam dobro, będzie wam się lepiej żyło, macie tu nazistów którzy się nad wami znęcają!

Nie rozumieliśmy, kto niby ma się nad nami znęcać. Mam 57 lat i nikt nigdy się nade mną nie znęcał, ale kiedy oni przyszli (wojska rosyjskie - przyp. red.), to dopiero się zaczęło znęcanie nad nami. 

Najgorsze jak po nowym roku wprowadzili strefę rubla. Można było płacić tylko rublami, a ja nie zgodziłam się na otrzymywanie rosyjskiej emerytury, nie miałam więc też prawa do jakiegokolwiek wsparcia w rublach. Moje starsze koleżanki tak samo nie dostawały pieniędzy w rosyjskiej walucie, ale w pewnym momencie życie je do tego zmusiło. Trzeba było coś jeść i jakość żyć. Zacisnęły więc zęby i poszły się zarejestrować, żeby dostawać pieniądze od Rosjan. Ja w ogóle nie dostawałam, w ogóle nie miałam pieniędzy na życie. Żywiłam się u sąsiadów. Miałam też mały ogródek, mogłam więc zasadzić jakieś ziemniaki, warzywa. Miałam też kilka kur, były więc jajka. Tak żyłam cały ten czas, łącznie 15 miesięcy. Było strasznie, kiedy nas ostrzeliwali i w końcu zrozumieliśmy, że robią to Rosjanie, bo początkowo oni gdzieś chowali swoją broń, działali z ukrycia. Potem to już stawiali sprzęt w środku miasta. W mieście było mnóstwo wojskowych, młodziutkich, dużo młodszych niż mój syn. Mieli może z 17-18, góra 20 lat. Uczyli się dopiero strzelać. Chodzili po ulicach, niszczyli domy, bardzo blisko mojego domu. Dużo było też eksplozji w mojej okolicy. Wiedzieliśmy już, że jak słychać odpalenie rakiety, a za dwie-trzy sekundy jest wybuch, to było wiadomo, że to blisko. Kiedy udawało nam się policzyć do 30, było jasne, że to strzelają nasi chłopcy, z prawego brzegu, ale te pociski leciały gdzieś dalej - za miasto. Nie było nigdy tak, że spadły gdzieś na budynki. 

Po pewnym czasie po tych kompletnie zniszczonych ulicach zaczęli chodzić rosyjscy policjanci. Wchodzili do domów, pytali jak nam się żyje. Pytali, czy rosyjscy żołnierze się nad nami znęcają. Część ludzi mówiła, że nie. Inni, którzy już nie wytrzymali nerwowo, mówili: "No jak nie znęcają?! A kto to wszystko zrobił?!" to w odpowiedzieli słyszeli: "No przecież to nie my, to Siły Zbrojne Ukrainy".

Bardzo było ciężko. W ostatnich dniach w ogóle starałam się nie wychodzić na ulicę, bo gdybym spojrzała im w oczy, to zrozumieli by, że ich tak nienawidzę i nie tylko duszą i sercem, ale całym swoim ciałem! Było mi bardzo ciężko, nie miałam już sił...

"Rosja rozumie tylko siłę"

Jak pani myśli, co musi się wydarzyć, żeby ta wojna się skończyła?

Myślę, że potrzebna jest broń, jaką wspierają nas nasi partnerzy, ale tej broni potrzeba więcej. Tylko dzięki naszym chłopcom, naszym żołnierzom można pokonać tych Rosjan. Innym sposobem nie odejdą z naszej ziemi. Tylko tak.

Co dla pani oznacza zwycięstwo?

Zwycięstwo to według mnie wyzwolenie wszystkich ziem, jakie były ustalone jako ukraińskie po 1991 roku. Innym sposobem nie przezwyciężymy Rosji. Na przykład - gdyby wyzwolić tylko obwód chersoński czy zaporoski, to za jakiś czas Rosja znów zbierze siłę i przyjdzie jeszcze raz. Nie zatrzyma się. Rosja rozumie tylko siłę i zatrzyma się tylko wtedy, kiedy zrozumie, że dostała po głowie. Inaczej dalej będzie niszczyła Ukrainę, a z tego ma satysfakcję. Znęca się, zamęcza, zabija nas i jeszcze się z tego śmieje.

20 lat pracowałam jako księgowa w urzędzie emerytalnym, oni ten urząd wysadzili. Ludzie, którzy mieszkają blisko, widzieli to na własne oczy. Przyjechali, zamknęli ulicę, podstawili auta, z których coś rozładowali. Potem wszyscy odeszli i przecież my też mówimy po rosyjsku, więc wszystko rozumieliśmy. Jeden mówi: "Rozchodzimy się, będziemy wysadzać" - i za jakiś czas wysadzili. Krótko potem na miejsce przyjechali rosyjscy korespondenci, którzy nagrali wideo, a potem umieścili je w sieci. Mój syn je zobaczył i mówi: "Podobno Ukraińcy wysadzili twój urząd". My sami przecież widzieliśmy, kto to zrobił, wysadzili go Rosjanie. I tak właśnie oni działają. Wysadzają, przyjeżdżają korespondenci, nagrywają, publikują i obwiniają ukraińskich żołnierzy...

Opracowanie: