10 kwietnia, kiedy nad smoleńskim lotniskiem zaległa mgła, wieża w panice pytała Moskwę: czy prezydencki Tu-154M może lądować? Moskwa w obawie przed skandalem przerzuciła decyzję na Polaków - donosi "Gazeta Wyborcza".

Na wieży lotniska Siewiernyj poza kontrolerem lotów Pawłem Plusinem i jego pomocnikiem Ryżkowem był jeszcze płk gwardii Nikołaj Krasnokutski, były dowódca Pułku Wojskowego Transportu Lotniczego w Smoleńsku.

Krasnokutski, choć to sprzeczne z procedurami, przejął inicjatywę na wieży. Dzwonił do przełożonych w Twerze i do dowództwa wojsk lotniczych w Moskwie, by dostać zgodę na wydanie zakazu lądowania. Prosił o kontakt z "głównodowodzącym", ale usłyszał, że jest nieosiągalny. Rozmówcy Krasnokutskiego z Moskwy uważali, że mimo fatalnych warunków Polakom należy pozwolić lądować, bo "może im się uda".

Kluczowa w śledztwie jest odpowiedź na pytanie o status lotniska. "To istotne, więc nie odpowiem" - mówi płk. Ireneusz Szeląg. Chodzi o to, że instrukcja HEAD dla polskich pilotów dopuszcza podczas lotów z VIP-ami lądowanie tylko na lotnisku "czynnym". Czy wojskowe lotnisko smoleńskie było "czynne"? Nieoficjalnie rosyjskie źródła twierdzą, że było zamknięte, choć okazjonalnie otwierane. Z instrukcji HEAD wynika, że lot prezydenta "nie może być wykonywany poniżej warunków minimalnych do startu i lądowania ustalonych dla pilota, statku powietrznego i lotniska".

Gdy 10 kwietnia zaległa mgła w wieży zrobiło się nerwowo. Plusin i Ryżkow nie radzili sobie. Wiedzieli, ze w tych warunkach wylądować się nie da, ale nie mieli pewności, czy mogą zakazać lądowania polskiej załodze.