Michał Zazula sam jest pilotem, więc okiem pilota od rana stara się śledzić doniesienia na temat dzisiejszej katastrofy w Smoleńsku. Sprawdził informacje na lotniczych serwisach meteorologicznych. Zastanowił go fakt, że manewr "go around", który piloci ćwiczą regularnie, nie udał się pilotowi TU-154 z m.in. Lechem Kaczyńskim na pokładzie.

Na lotnisku Seviernyj Smoleńsk faktycznie panowała dość gęsta mgła, widoczność spadła poniżej 500 metrów. W tej sytuacji piloci nie mieli szans sami odnaleźć pasa. Na większości lotnisk w takich sytuacjach posiłkują się systemem nawigacyjnym, np. ILS czyli wiązką radiową nadawaną z pasa, po której samolot ląduje niemal jak po sznurku. Jednak w Smoleńsku - to też sprawdziłem w specjalistycznych serwisach - takiego systemu nie ma. Znalazłem za to wypowiedź dwóch rosyjskich generałów, którzy twierdzą, że TU-154 podchodził według tak zwanego PAR - zniżył się niebezpiecznie nisko, a piloci nie reagowali na polecenie przerwania podejścia - mówi Michał Zazula.

PAR to tzw. Radar Precyzyjnego Podejścia. Polega to na tym, że kontroler lotów widzi na ekranie, jak daleko od lotniska jest samolot i na tej podstawie podaje informację, jak nisko może się zniżyć, aby uniknąć przeszkód.

Spróbujmy więc zrekonstruować te wydarzenia: piloci podchodzą, nie widząc pasa, są niebezpiecznie nisko. Teoretycznie nie wolno im się zniżać dalej, bo minęli już tak zwaną "wysokość decyzyjną" - a więc wysokość, na której muszą widzieć pas, aby kontynuować podejście. Z niewyjaśnionych przyczyn jednak zniżają się nadal. Jak wynika z relacji świadków, przelatują nad pasem dosłownie na wysokości kilku metrów, ale nie w jego osi, tylko 150 metrów z boku. Tak więc zapewne uznają, że za późno zobaczyli pas i nie są w stanie bezpiecznie wylądować. W tym momencie powinni rozpocząć tzw. manewr go around - czyli po prostu dać pełną moc silników i wznieść się na bezpieczną wysokość. Ale zamiast tego zaczepiają skrzydłem o drzewa za pasem - rekonstruuje pilot.

I to jest właśnie dla mnie największa zagadka: manewr "go around" wykonuje się raz na kilkadziesiąt lądowań, piloci regularnie go ćwiczą, nie jest więc niebezpieczny. Musiało wydarzyć się coś jeszcze, coś, co nie pozwoliło Tupolevowi na nabranie bezpiecznej wysokości. Może błąd człowieka, może awaria, a jeszcze bardziej prawdopodobne, że wydarzyło się kilka rzeczy na raz. Bo o tym, czy dochodzi do wypadku lotniczego, naprawdę bardzo rzadko decyduje jeden czynnik. Tych ostatnich sekund nie da się jednak zrekonstruować bez dostępu do danych z czarnych skrzynek i bez specjalistycznej wiedzy. Zostawmy to więc komisji - podsumowuje Zazula.

Słuchaj w internecie programu specjalnego w RMF FM