Kiedy wchodzę do oficjalnej olimpijskiej restauracji w centrum prasowym w Vancouver, która specjalizuje się w serwowaniu wołowych kotletów w bułce, jestem bezpardonowo atakowany. Uprzejmością.

Zanim zdążę pomyśleć co by tu dzisiaj zjeść, kilka postaci w uniformach macha do mnie zachęcająco. Tu jestem, mogę ci pomóc – mają wypisane na uśmiechniętych twarzach. Kierowcy olimpijskich autobusów, choć kokosów podobno nie zbijają, zawsze życzą miłego dnia lub też pytają o zdrowie. Kupno kawałka pizzy nie polega na wymianie pieniędzy na ciasto z serem, ale zaczyna się od tradycyjnego: How are you? Great, thanks, and you? Oh, fine, thank you. I dopiero wtedy można działać.

Zastanawiam się czy to uprzejmość urzędowa, czy rzeczywista, uosabiająca prawdziwą gościnność. I choć bliższa prawdy jest ta pierwsza wersja, nie to jest najważniejsze. Po kilku dniach ofensywy uprzejmych Kanadyjczyków dochodzę do wniosku, że nawet jeśli za wymianą słów i uśmiechów nie stoi nic więcej, to nie może ona zaszkodzić, a raczej pomoże.

W tutejszym metrze są osoby kierujące ruchem pasażerów, tak by ci oczekujący na kolejkę zrobili miejsce wysiadającym. Na wielu przejściach dla pieszych stoją ubrani w odblaskowe stroje pracownicy, którzy pilnują, by samochód zawsze puścił pieszego. Kiedy po raz kolejny zostaję dokładnie przeszukany przy wejściu na olimpijską arenę, strażnik dziękuje mi za cierpliwość i mówi: Have a nice day.

PS. W większości rankingów Vancouver jest uznawane za miasto, w którym żyje się najlepiej.