Nad politykami Platformy zaczęło unosić się widmo. Ponętne, atrakcyjne i kuszące. Widmo nazywa się komisja śledcza ds. SKOKów. I skłania posłów PO do solidnej bijatyki z własnymi myślami i deklaracjami niedawnej przeszłości

Pomysł jest na razie w fazie bardzo wstępnej. Acz może nabrać politycznego przyspieszenia. Po ujawnieniu listu szefa KNF, w którym zwracał on uwagę premier na możliwe nieprawidłowości w przedsięwzięciu założonym przez senatora PiS (do przedwczoraj), politycy PO zaczęli przebąkiwać o powołaniu komisji która prześwietlałaby SKOK i ich prezesa. Pomysł jest o tyle atrakcyjny, że komisja uderzyłaby w najczulszy punkt PiSu - wyłaniające się z różnych sondaży przekonanie, że partia Jarosława Kaczyńskiego może ma swoje słabe strony, ale jeśli chodzi o finansową uczciwość - nie można jej wiele zarzucić. Taki cios byłby zgodny z doktryną amerykańskiego stratega politycznego - Karla Rove'a, by nie atakować słabych stron przeciwnika, tylko uderzyć go w to miejsce, które wydaje się być najsilniejsze.    

Operacja "Komisja Śledcza" ma jednak - z punktu widzenia rządzących - jedną zasadniczą wadę. Politycy PO musieliby przy jej okazji, dokonać niebywale  bolesnej operacji połknięcia własnych języków. Od lat Platforma dowodzi że komisje śledcze nie mają sensu, że służą wyłącznie walce politycznej, do niczego nie prowadzą, są marnowaniem czasu i energii. W ostatnich miesiącach - przy okazji dyskusji o innych komisjach - dodawali do tego argument że kadencja sejmu zmierza ku końcowi - nie ma więc sensu tworzyć w nim jakichś nowych, śledczych ciał. Gdyby rzeczywiście zdecydowali się i zaczęli forsować pomysł  komisji ds. SKOKów byłby to zwrot o 180 stopni. Zwrot może i - per saldo opłacalny - ale i taki, który media i opozycja obśmiałyby w kułak, przytaczając setki anty-komisyjnych wypowiedzi, a wyborcy uznaliby za zalatujący na kilometry kampanią wyborczą i jej - niewyszukanymi - potrzebami.