Sąd Najwyższy w pełnym składzie kilkudziesięciu sędziów rozstrzygnął w końcu, czy wiceminister sprawiedliwości może skutecznie podpisać dokument o przeniesieniu sędziego. Nie może. A jednak działo się tak od kilkunastu lat!

I działoby się dalej, gdyby nie lipcowe orzeczenie siedmioosobowego składu orzekającego Sądu Najwyższego, który uznał, że jeden z wyroków, wydany z udziałem sędziego, przeniesionego pismem z podpisem wiceministra - dotknięty jest wadą prawną. Wyrok wywołał oburzenie, które prędko mogło przerodzić się w popłoch. I słusznie. Gdyby zliczyć wyroki, wydane przez sędziów w podobnej sytuacji w ciągu ostatnich lat - zebrałoby się kilkaset tysięcy spraw. Może milion. Może więcej.

Konieczność powtórzenia wadliwie przeprowadzonych procesów, także karnych, odszkodowania, zadośćuczynienia, nieopisany bałagan - to byłby kataklizm dla wymiaru sprawiedliwości. Katastrofa.

Sąd Najwyższy rozstrzygnął sprawę rozsądnie. Uciął możliwość podpisywania przeniesień przez wiceministrów sprawiedliwości, notabene zwykle... sędziów, którzy całymi latami nie zauważali, że rutynowo powielają błąd, który może się skończyć katastrofą.

I zakazał stosowania podobnych praktyk w przyszłości. Prawo stanowi, że sędziego do sądu deleguje i przenosi minister sprawiedliwości, nie jego zastępca. Koniec.

Pozostaje tylko namysł nad sprawiedliwością, której kolejni ministrowie przez wiele lat uprawiali wygodnictwo. Nie podpisywali nawet pism, zlecali to swoim zastępcom. I nad tymi zastępcami, sędziami, którzy pokornie podpisywali się z upoważnienia ministra, a jednak bezprawnie.

Jeśli nie wiedzieli, że to niezgodne z prawem - to źle to świadczy o polskim wymiarze sprawiedliwości.

A jeśli wiedzieli i świadomie prawo ignorowali - świadczy jeszcze gorzej.

Proszę sobie wybrać wersję, która Państwu bardziej odpowiada.