Ewa Kopacz będzie „zmieniać politykę”. Jarosław Kaczyński łaknie współpracy. Próba przywdziewania owczych skór na czas kampanii staje się powoli polską tradycją. Hodowaną równie intensywnie jak debaty o tym kto z kim powinien przed wyborami debatować i wpędzającą mnie w poczucie, że partyjni liderzy znów próbują „zrobić mnie w bambuko”.

Po niemal 20 latach w polityce, 13 latach posłowania, czterech - ministrowania i zastępowania Tuska i ledwie miesiącu premierowania Ewa Kopacz ogłasza, że "ma dosyć" i że "polityka musi być inna".

Niemal dokładnie w tym samym czasie Jarosław Kaczyński po tym jak usłyszeliśmy, że jest trzy poziomy wyżej od pani premier, zapewnia, że "sugestie, że ma osobiste anse do pani premier, są nieuzasadnione" i że "jest gotowy do współpracy we wszystkich sprawach, które są wspólne, ważne dla Polaków".

Nikt nie cieszyłby się bardziej ode mnie, gdyby politycy potrafili - przynajmniej czasem - normalnie ze sobą rozmawiać, a tym bardziej - dogadać się, że jakąś sprawę wyłączą ze sporu i wspólnie będą ponosić przed wyborcami odpowiedzialność za jej przeforsowanie (tak mogłoby być np. z podniesieniem wieku emerytalnego). Byłbym absolutnie rad, gdyby z polityki zniknęły wszelkie "szmaty", "śmieci", "oszołomy", "zdrajcy" i inne podobnie sympatyczne określenia. Ale wiara w to, że polityczni liderzy są rzeczywiście przekonani o potrzebie zmiany tego stanu rzeczy jest i będzie we mnie wprost proporcjonalna do tego, co w tej sprawie rzeczywiście zrobią, a nie do tego, co będą mówić. A tymczasem w tej sprawie nie dzieje się nic. Albo raczej - dzieje się, ale zupełnie nie to co mówią Kopacz i Kaczyński.

Jak Niesiołowski mówił o śmieciach i szczujniach - tak zdania nie zmienia. Jak Pawłowicz powiedziała o szmacie - tak twierdzi, że nic złego w tym nie ma. Jak politycy PO sprowadzali wszystko do złego PiS-u, co jest odpowiedzialny za wszystkie nieszczęścia świata - tak sprowadzają nadal. I jak działacze PiS uznawali, że nowa premier nie ma moralnego prawa do rządzenia - tak deklarują to dalej. Próba określenia tego, kto za styl, smak, ostry język i stan naszej polityki odpowiada bardziej, a kto mniej, skazana jest na niepowodzenie. Ja w każdym razie nie zamierzam tego robić. Każda ze stron sporu znajdzie jakąś wypowiedź czy fakt, który ruszył tę lawinę, każda oburzy się, gdy będzie się ją posądzało o to, że jest w narzucaniu temperatury sporu bardziej aktywna. Ale obu jakość i styl "debaty publicznej" najwyraźniej dobrze robią. PiS i Platforma od lat zgarniają coś koło 70% wszystkich głosów i stałe fragmenty gry - czyli przedwyborcze straszenie rywalami i wezwania do ukojenia emocji są niczym prosty - by nie rzec prostacki - sposób, by utrzymać stan zainteresowania nimi samymi, ich sporem, konieczność zdefiniowania, po której z jego stron się stoi - a co za tym idzie - zagłosowania na którąś z nich.