Bronię nauczycieli. A przynajmniej czasu ich pracy. A jednocześnie atakuję część nauczycielskich przywilejów zawodowych. Rozpoczynająca się i coraz głośniejsza dyskusja o karcie nauczyciela powinna doprowadzić do zmiany przynajmniej niektórych jej zapisów. Bo nie pasują one niż w ząb do normalnej, wolnorynkowej rzeczywistości.

Potoczna opinia o długości i intensywności pracy nauczyciela jest mocno niesprawiedliwa. Porównywanie nieporównywalnego, czyli 18 - 20 godzin spędzonych na zajęciach z uczniami z 40 - 42 -oma godzinami pracy np. urzędniczej jest bezsensowne. Każdy kto prowadził wykłady, zajęcia czy prezentacje wie jak bardzo jest to obciążające. Lekcje z dziećmi - często mającymi kłopoty ze skupieniem i zachowaniem ciszy - są obciążające znacznie mocniej. Zdobywając przed laty szlify nauczycielskie, zażyłem przyjemności prowadzenia lekcji i w szkole podstawowej i w liceum i zapewniam państwa nie jest to łatwy chleb, a człowiek kończący trzecią czy czwartą lekcję prowadzone non-stop jest wycieńczony niczym po przebiegnięciu pół-maratonu (wiem co piszę bo niedawno udało mi się dokonać tej sztuki).

Co gorsza - praca nauczyciela to nie tylko godziny lekcji, ale też cały proces ich przygotowania, napisania i sprawdzenia klasówek, oceny prac domowych, załatwiania kłopotów wychowawczych, kontakty z rodzicami - zebrania, wywiadówki, do tego rady pedagogiczne i różnego rodzaju narady. Naprawdę jest tego sporo i choć każdy może oczywiście powiedzieć, że on też musi się dodatkowo przygotowywać do swojej pracy, to wydaje mi się, że nauczycielski etat na który składałoby się 4-5 godzin lekcyjnych w ciągu dnia (czyli 20-25 godzin tygodniowo) byłby rozwiązaniem optymalnym.

Oczywiście można by do tego dodać konieczność spędzenia w szkole dodatkowo jeszcze jednej czy dwóch godzin dziennie tak, by zbliżyć ten namacalny czas przepracowywany przez nauczycieli do krajowej średniej. Małe pensum przestałoby wtedy kłuć w oczy i stanowić łatwy sposób na bicie w ten jakże piękny i trudny fach.

O ile jednak w kwestii długości pracy nauczycieli jestem łagodny jak baranek, to znacznie mniej rozumiem system ich awansu zawodowego i gwarancję zatrudnienia jaką daję osiągnięcie trzeciego z pięciu jego szczebli. To jest naprawdę nieco paranoiczny system. Jeśli w trzecim czy czwartym roku pracy (tak było kiedyś, teraz trwa to nieco dłużej) nauczyciel zdobył stopień "nauczyciela mianowanego" to - de facto - może od tego czasu spocząć na laurach i uznać się za zawodowo spełnionego. Wyrzucenie go z pracy za cokolwiek innego niż grube przewinienie dyscyplinarne jest praktycznie niemożliwe. Jego sposób prowadzenia lekcji, wiedza, przygotowanie, śledzenie nowinek naukowych mogą być archaiczne i z roku na rok coraz słabsze, a on sam może już być psychicznym wrakiem nie nadającym się do pracy z dziećmi, ale - mianowanie to mianowanie - nikt z wyjątkiem jego samego nie może zmusić go do zmiany zawodu. To jest jakiś kompletny absurd. Nauczyciel to nie prokurator czy urzędnik służby cywilnej. Polityczne zmiany czy zawodowe uwarunkowania naprawdę nie każą dawać mu do ręki swoistego immunitetu chroniącego go przed normalną zawodową rywalizacją. I jeśli zmieniałbym kartę nauczyciela - to przede wszystkim w tym punkcie.

Tak by zdopingować nauczycieli do tego by się rozwijali, edukowali i nie odpuszczali - choćby z lęku przed tymi, którzy chcą zająć ich miejsce.