Tyle już cmokań i peanów wygłoszono na temat "Wielkiego Brukselskiego Sukcesu Polski i Donalda Tuska", że ja - nie deprecjonując jego wielkości i znaczenia - chciałem dodać parę łyżeczek dziegciu, do tej beczki miodu, w jakiej się od paru dni pławimy. Bo choć, zgodnie ze starą maksymą "zwycięzców nikt nie sądzi", to jednak o paru sprawach warto przy tej okazji pamiętać.

Doskonale rozumiem, że subtelne gry o funkcję euro-prezydenta (pewnie taka nazwa stanowiska Tuska prędzej czy później zostanie ukuta, niechże więc będę pierwszy) wymagają dyskrecji i ruchów maskujących faktyczne intencje. Dość oczywiste jest też, że trudno jest urzędującemu premierowi i szefowi partii na prawo i lewo mówić jak to sercem i głową jest uwikłany w starania o brukselski fotel, bo ani to politycznie poprawne, ani rokujące sukces, a w razie porażki człowiek staje się pośmiewiskiem. Tym niemniej gorączkowe, ocierające się czasem o  protekcjonalno-pobłażliwy dla dziennikarzy ton zapewnienia, o tym, jak to tak kocha się Polskę i posadę jej premiera, że za nic, ale to za nic, się z niej nie zrezygnuje, wyglądają dziś nieco komicznie. Zwłaszcza gdy zestawi się je z wyznaniami samego zainteresowanego, że plan walki o europejskie stanowisko pojawił się już wiele lat temu, a zaprzeczając ich istnieniu - powiedzmy to wprost - było się dalekim od prawdy.

W polityce niemal nie ma ludzi niezastąpionych (choć historia pamięta jednak paru, których zniknięcie spowodowało nie lada perturbacje i upadek imperiów). Nie jest więc tak, że to, iż urzędujący premier, po siedmiu latach, zmagając się z coraz gorszymi sondażami, rezygnuje z funkcji, jest jakimś wielkim dramatem. Ale już to, że porzuca stanowisko dające mu w Polsce bardzo realną władzę, na rzecz owszem eksponowanej, ale jednak mniej decyzyjnej posady w Brukseli, może zastanawiać i rodzić wątpliwości. I nie bez racji niektórzy pytają, czy na przykład taka Angela Merkel czy David Cameron też zrezygnowaliby z kanclerstwa czy premierostwa, by zastąpić w Brukseli Hermana van Rompuy'a.

To wrażenie pewnego hm... dość jednak umiarkowanego przejmowania się funkcjami polskimi, gdy w grę zaczynają wchodzić te europejskie, wzrasta mocno, gdy ujrzy się, że w ślad za premierem do Brukseli jedzie także wicepremier. Bo to już jednak wygląda mało poważnie. Rozumiem, że w unijnej układance ważne było, by Polska zaproponowała kobietę (to zresztą pokazuje jak bezsensowne są siłowo lansowane parytety płciowe), ale czy naprawdę jedyną kobietą-Polką nadającą się na komisarza jest zastępczyni odchodzącego premiera i szefowa super- resortu infrastruktury i rozwoju? Powołana na to stanowisko przed niespełna 10 miesiącami? Gdy przy okazji jej nominacji można było usłyszeć, jak to długo pracowano nad połączeniem ministerstw pod jej berłem i że to ona jest gwarantem "bardzo energicznego działania w zakresie wykorzystania środków europejskich"? Należy się oczywiście cieszyć, że polskie lobby w Brukseli będzie silne, że strefa naszych wpływów się poszerza, że Polska coraz mocniej zakotwicza i rozpycha się w UE, ale odrobina gorzkiego poczucia, że pojawienie się perspektywy "awansu" do unijnych struktur jest w stanie uwieść niemal każdego polskiego polityka, jednak pozostaje.