Nie czuję do parytetów aż tak straszliwego obrzydzenia jak wielu innych mężczyzn. Nie rozumiem tylko, dlaczego ambitne kobiety chcą sięgać po takie sztuczne ,,wspomagacze". Z parytetem ich kariery zawsze będą obarczone niepewnością czy idą w górę, bo są dobre, czy dlatego, że są kobietami.

Z jedynki wystartuje ja, na dwójkę mam kandydatkę, trójka i piątka też już obsadzone, problem tylko z czwórką. Tusk się uparł, że w pierwszej piątce mają być dwie kobiety, a ja cholera nie mam żadnej rozsądnej babki na tak wysokie miejsce - opisywał mi niedawno swe zmagania z tworzeniem list wyborczych jeden z lokalnych baronów Platformy. Ów baron nie jest odosobniony w swych troskach i bólach.

Powszechna polityczna łapanka, wymuszona nową ustawą o parytetach trwa, a hasło "kobiety na listy" spędza działaczom partyjnym sen z powiek.

Są całe obszary życia, w których kwestie równouprawnienia czy promowania praw kobiet mają głęboki sens i rację bytu. Urlop tacierzyński, piętnowanie nierówności zarobków, przywileje dla matek... - to wszystko są sfery, w których niemało już wywalczono a niemało pozostało jeszcze do zrobienia. Ale - słowo daję - nie rozumiem jaki jest sens wpychania kolanami kobiet do polityki. Po co czynić z pań życiowe sieroty, które w konkurencji z mężczyznami są aż tak skazane na pożarcie, że trzeba słać im pod stopy czerwony dywan, żeby dały sobie radę? Najnowsza historia Polski dowodzi, że damy silne, aktywne, mądre sprawnie poruszały się w świecie polityki i robiły kariery bez żadnych parytetów. Losy Zyty Gilowskiej, Teresy Kamińskiej, Hanny Suchockiej, Joanny Kluzik-Rostkowskiej i nieżyjących Grażyny Gęsickiej, Izabeli Jarugi-Nowackiej czy Barbary Blidy dowodzą, że "kobieta-potrafi", nawet bez sztucznego wspomagania.

Co gorsza, patrząc na wiele innych kobiecych karier (pozwolicie Państwo, że tym razem nazwiska pominę) nie potrafiłbym obronić tezy, że kobiety zawsze wnoszą do polityki zdrowy rozsądek i zapał do pracy organicznej.

Całość na interia.pl