Z dzisiejszymi ocenami Okrągłego Stołu jest po trosze tak jak z demokracją wg. Churchilla - to był fatalny kompromis, zawarty z ponurymi postaciami, ale niczego lepszego nie dało się wtedy wymyślić.

Każdy, kto pamięta nastroje końcówki lat 80., a nie ma w zwyczaju zakłamywania rzeczywistości, wie doskonale, jak niewielka była wtedy gotowość do twardych wystąpień przeciw komunistycznej władzy. Jako szary trybik działań opozycyjnych, przypominam sobie, jak z rosnącym trudem znajdowałem w swej szkole ludzi gotowych włączyć się w rozrzucanie ulotek czy zainteresowanych prasą podziemną. Panowało ogólne zniechęcenie, marazm i przekonanie, że komuna - choć słabnąca - może jeszcze spokojnie utrzymywać się przez lata. Dla mnie i wtedy i dziś fakt, że władza zdecydowała się na wówczas na jakieś porozumienie z opozycją nie był wcale oczywistą, oczywistością. Bo szary, biedniejący, siermiężny PRL mógł sobie trwać, a wsparta na wojsku, milicji i służbach specjalnych władza, nie musiała szczególnie obawiać się ludu, który przyszedłby z siekierami pod jej pałace.

Okrągły Stół nie był oczywiście pomysłem na oddanie przez "czerwonego" władzy. Opiewanie dziś jego PZPR-owskich autorów, jako tych, którzy pokonywali podziały w imię woli wprowadzenia wolnego rynku i demokracji popełniają w najlepszym razie błąd. Władza chciała przy Okrągłym Stole upuścić z Polaków odrobinę niezadowolenia, wciągnąć opozycję we współodpowiedzialność za bolesne reformy, które miały podratować więdnącą gospodarkę. Wierzyła, że straciwszy nieco socjalistycznej "cnoty" zarobi "grosz" i porządzi przez następne lata. To że jej się nie udało, było wynikiem złej oceny tego jak bardzo jest nielubiana, a i tego wszystkiego co działo się dookoła nas.

Przywoływanie - jako argumentów przeciw polskiej, okrągłostołowej drodze - przykładów czeskich czy węgierskich trąci ahistoryzmem. Oni robili zmiany, bo myśmy je zaczęli, to polski przykład był dla nich inspiracją, a widząc bierność Związku Radzieckiego pozwalali sobie na to, by działać szybciej i mocniej. Czy my nie mogliśmy też w którymś momencie "przyspieszyć"? Pewnie, że mogliśmy, ale czy z perspektywy 25-lecia fakt, że Siwicki i Kiszczak byli ministrami parę miesięcy dłużej ma naprawdę aż tak fundamentalne znaczenie?

To co wydarzyło się w Polsce 89/90 roku był - jeśli chodzi o skalę zmian - rewolucją. Ta rewolucja przybrała charakter nieco kulawego, trudnego do powiewania nim niczym sztandarem, kompromisu. I choć oczywiście na wiele aspektów tej post-rewolucyjnej Polski, po ćwierćwieczu można narzekać, to ja, pamiętając beznadzieję PRL-u i widząc to gdzie jesteśmy dziś, mam poczucie, że takiego - mimo wszystko - "szczęsnego czasu" w naszych dziejach nie mieliśmy od wieków.