We Francji rozpętała się burza polityczna po zaostrzeniu się krwawych gangsterskich porachunków ulicznych w Marsylii. Mer dwóch imigranckich dzielnic tego największego miasta Francuskiej Riwiery żąda od prezydenta Hollande'a wysłania armii do walki z arabskimi bandami.

Samia Ghali, która jest merem dwóch najgroźniejszych imigranckich gett w Marsylii i która sama pochodzi z rodziny algierskich imigrantów, alarmuje, że policja nie daje sobie rady z handlującymi narkotykami arabskimi gangami. Tylko w tym tygodniu, w biednych dzielnicach tego największego miasta Francuskiej Riwiery były już dwie strzelaniny uliczne - dwóch gangsterów zostało zabitych z karabinów maszynowych przez konkurencyjne bandy. Od początku roku w ulicznych porachunkach zginęło tam już 14 osób.

Prezydent Francois Hollande odrzucił ten apel. Według niego nie można wysłać armii do walki z gangami, bo groziłoby to eskalacją przemocy. Szef państwa obiecał jednak wysłanie do Marsylii dodatkowych jednostek policji i żandarmerii.

Dodatkowi stróże prawa potrzebni nie po raz pierwszy

Już nie po raz pierwszy francuskie władze wysyłają do Marsylii dodatkowe oddziały stróżów porządku - jak na razie bez spodziewanych rezultatów. W ubiegłym roku dwóch szefów policji w tym mieście zostało zmuszonych do dymisji przez ówczesnego prezydenta Nicolasa Sarkozy'ego, bo liczba napadów z bronią w ręku wzrosła tam prawie o 50 procent. Prefekt policji Marsylii Gilles Leclair wyjaśnił - ustępując równo rok temu ze stanowiska - że "nie jest cudotwórcą". Według niego, w tym drugim pod względem liczby mieszkańców mieście Francji, rządzą imigranckie gangi, bo przez ponad pół wieku masowo napływali tam promami przestępcy z byłych francuskich kolonii w północnej Afryce - głównie z Algierii i Maroka.