Im bardziej było jasne, że opinia Komisji Weneckiej nie przypadnie do gustu rządzącym, tym sama Komisja okazywała się mniej istotna, jej sądy – coraz bardziej polityczne, a pojawienie się w mediach projektu jej orzeczenia – coraz bardziej oburzające. Pytania, po jaką cholerę zapraszano Komisję, skoro to – jak dziś słyszymy - ciało upolitycznione, pozbawione znaczenia i trzeźwości osądu, pozostają bez odpowiedzi.

Wygląda na to, że w operacji o nazwie "zaprośmy Komisję Wenecką" rządzącym (na czele z zapraszającym, czyli ministrem Waszczykowskim) zabrakło nieco wyobraźni i zdolności przewidywania. A cała akcja obliczona była na jeden ruch i kupienie odrobiny czasu. Bo orzeczenie Komisji było tak łatwe do przewidzenia niczym widok gondoli w Wenecji. Trudno sobie bowiem wyobrazić, by werdykt euro-atlantyckich prawników, mających ocenić czy sparaliżowanie sądu konstytucyjnego jest ok, czy nie ok, był inny niż ten, który ujrzeliśmy w piątek po południu. Tymczasem politycy rządzący, zaprosiwszy komisję, wydawali się tak zadowoleni z konceptu, na jaki wpadli, że nie zdołali już przemyśleć, co zrobić, gdy ogłoszenie opinii stanie się faktem. I to faktem dość dla nich bolesnym.

Sięganie po argument, że przeciek opinii Komisji, unieważnia jej działania, wyglądał już na tak rozpaczliwe ratowanie sytuacji, że aż się zastanawiałem, czy ci, którzy tę tezę głoszą, choć odrobinę wierzą w to, co mówią. Zwłaszcza, że mówiły to nie naiwne dziecięcia, a politycy, którzy doskonale wiedzą, że jeśli jakikolwiek dokument rozsyła się do ponad stu osób i instytucji, to zachowanie jego dyskrecji jest marzeniem ściętej głowy. Nie przeszkadzało im to jednak, ze śmiertelnie poważnymi minami, przekonywać, że Komisja uczestniczy w wielkiej zmowie, i "przeciekając" wspólnie z KOD-em, Gazetą Wyborczą, polską opozycją i "wiadomymi siłami" podgrzewa atmosferę i huśta emocjami.      

Mamy dziś do czynienia z najpoważniejszym kryzysem instytucjonalnym w dziejach III Rzeczpospolitej. Faktyczny paraliż sądu konstytucyjnego jest problemem, nie tylko dla postrzegania kraju na, zewnątrz, ale też dla jego funkcjonowania na co dzień. I dlatego należałoby ten paraliż jak najszybciej zakończyć. Niemal wszystkie instrumenty do przecięcia tego konstytucyjnego węzła gordyjskiego leżą w rękach rządzących. Ale oni sprawiają wrażenie kogoś, kto ten pogmatwany, poplątany stan rzeczy uznaje za optymalny. A przynajmniej optymalny do osiągnięcia, bez sięgania po środki jawnie i ustrojowo rewolucyjne. Moi rozmówcy z PiS twierdzą, że w obecnym stanie rzeczy i ducha prezesa nie ma wielkiej szansy, na to by "odpuścił", dał krok w tył i przystał choćby na opublikowanie ostatniego werdyktu Trybunału. Używam słowa werdykt, bowiem jestem zdania, że kwestionowanie prawomocności orzeczenia 12 sędziów TK jest i niebezpieczne i nielogiczne.

Odkładając na bok emocje - logika podpowiada, że nie należy, bez zmiany konstytucji, zmieniać trybu działania sądu konstytucyjnego w taki sposób, by paraliżować - de facto - jego funkcjonowanie. Powiedzenie - "macie zbierać się w innym niż dotąd składzie, orzekać inną, niż zwykła, większością, rozpatrywać sprawy w takiej, a nie innej kolejności" jest tak poważną zmianą, że musi ona uzyskać albo rangę konstytucyjną, albo zostać oceniona przez sąd, pod kątem zgodności z konstytucją dotychczasową. Na tej zasadzie, na jakiej działa PiS, można do każdej ustawy dopisać "niniejsze przepisy nie podlegają orzecznictwu Trybunału Konstytucyjnego", albo uchwalić ustawę, która zawiesza np. na dwa lata, funkcjonowanie Trybunału Konstytucyjnego. I na każda próbę orzekania przez Trybunał, reagować wzruszeniem ramion i stwierdzeniem - "to nie wyrok, to opinia, nie zamierzamy ani jej publikować, ani się do nie stosować". Marne to wszystko. Smutne. I niestety groźne.