Tak, owszem, widzę świat z Warszawy. Tak, jestem jednym z tych, którzy raczej skorzystali niż ucierpieli na zmianach ustrojowych. Tak, nie mogę narzekać na swoje zarobki i warunki życia. Ale to nie znaczy, że nie mam prawa dziwić się, gdy słyszę polityków przekonujących, że Polakom z roku na rok żyje się coraz gorzej, że Polska to "kraj wielkiej, społecznej niesprawiedliwości" i że "to, co dzieje się dzisiaj w naszej ojczyźnie, można określić jako wielka bieda".

Oczywiście, że obrazy Polski i warunków jej życia są skrajnie różne. Są miejsca, gdzie żyje się biednie, gdzie każde 10 złotych oglądane jest po trzykroć nim się je wyda, gdzie ludzie kupują wyłącznie w dyskontach i wyłącznie najtaniej, bo inaczej nie przeżyją od pierwszego do pierwszego i są oazy życia drogiego, luksusowego, pozbawionego trosk i finansowego bólu, gdzie głównym zmartwieniem jest to, jakie wino pija się do foie gras. I jest cały obszar rozciągający się między nimi. Obszar w którym, żyje swoim codziennym, dość szarym żywotem tzw. przeciętny Polak.

Ten przeciętny Polak, jak wynika z różnych wskaźników, ma się z roku na rok coraz lepiej. Zarabia więcej, ma wyższą emeryturę, lepiej mieszka, ma więcej samochodów, telefonów, telewizorów.... I tu słyszę pierwszy protest. Wskaźniki? Wskaźniki zakłamują rzeczywistość! Kłamią? Dobrze. To w takim razie zapytajmy tegoż "Przeciętnego" jak się ma....

Jest taka instytucja jak Centrum Badania Opinii Społecznej. Instytucja ta od ponad dwudziestu lat (a może nawet i dłużej) pyta raz na miesiąc Polaków "Czy obecnie Panu(i) i Pana rodzinie żyje się: dobrze, źle, ani dobrze ani źle?" i "Jak Pan Pan(i) ocenia obecne warunki materialne swojego gospodarstwa domowego czy są one: dobre, złe, ani dobre ani złe?". Jak Szanowny Czytelnik myśli - co też ten Przeciętny(a) Pan - Pani odpowiada?

Otóż 10 lat temu, wśród ponad 1000 zapytanych obywateli prawie 30 proc. odpowiadało, że żyje im się źle i ponad 30 proc. skarżyło się na warunki materialne swej rodziny. Zadowolonych było wówczas około 20 proc. 20 lat temu było jeszcze gorzej. Dużo gorzej. Niezadowolonych było wówczas około 40-50 proc. Zadowolonych zaledwie około 10 proc.

Począwszy mniej więcej od 2005 roku wyniki tych badań notują stałą tendencję. Rozziew między tymi, którzy mają przekonanie, że im samym i ich rodzinom jest źle, a tymi, którzy uważają że jest dobrze, wciąż rośnie. Zielona linia obrazująca tych, którzy deklarują brak materialnych trosk, od ośmiu lat konsekwentnie (choć nieco zygzakowato) idzie w górę. Czerwona - w dół. Podczas październikowego badania swą sytuację chwaliło ponad 40 proc. badanych, narzekało na nią - 13 proc. Pozostali odpowiadali, że żyje im się tak sobie. Można oczywiście szukać tu jakiś kruczków - mówić, że niezadowoleni emigrują, więc ich liczba spada czy że ludzie nie chcą przyznawać się do biedy. Co do emigracji - zgoda, zapewne i na badania ma ona jakiś wpływ, ale obrazu aż tak by nie zmieniła, a co do przyznawania się - skoro 10 i 20 lat temu się przyznawali - czemu nagle mieliby zacząć odczuwać aż taki wstyd dopiero teraz?

To, co piszę nie ma nic, ale to kompletnie nic wspólnego z wiarą i sympatią dla aktualnie rządzących. Poprawa wskaźników to ani ich specjalna zasługa, ani powód do obsypywania komplementami. Zresztą - optymizm Polaków zaczął rosnąć już na początku rządów PiS, więc obie partie mogą sobie to poczytywać za sukces. Tym bardziej mierzi mnie, gdy słyszę wieczne utyskiwanie i żółciowe narzekanie na biedę, bezrobocie, emigrację i beznadzieję. Zwłaszcza, gdy ci narzekający mają wyłącznie żądania typu "niech rząd zacznie rozdawać pieniądze". Bo dobre, tanie i skuteczne pomysły na to jak wspierać zatrudnienie młodych czy zapobiegać emigracji - kupuję w ciemno. Niestety, narzekający i żądający jakoś mnie nimi nie zasypują, bo większość uwagi poświęcają trzymaniu się jedną ręką za kieszeń, by nie zapłacić wyższych podatków, i wyciąganiu drugiej, do państwa, by im coś dało.