Eurolenie to nie czynność, której oddają się posłowie do Parlamentu Europejskiego. W każdym razie nie wszyscy. Eurolenie to ponadpartyjna międzynarodówka leni, którzy eurolą nam opinię w Unii.

Aktywność panów Ziobry, Kurskiego czy Nitrasa każdy z nas może obserwować na bieżąco. Nie dlatego, że uważnie śledzimy wydarzenia w Brukseli, nie. Obserwujemy ich na bieżąco, ponieważ działają głównie w kraju. Czy to bohatersko stawiając czoła nikczemnym oskarżeniom rządzących obecnie, czy w walce z uciskiem kodeksu drogowego, czy w końcu aktywnie działając po stronie przegranego w partyjnych prawyborach.

Panowie eurolą swoje obowiązki tak samo, jak na krajowym podwórku robią to ich koledzy Drzewiecki i Skorupa. I mogą sobie na to pozwolić, bo mechanizm wyboru i sprawowania mandatu europarlamentarzysty skażony jest wadą nieuniknioną: wybór dokonywany jest w kraju, ale sprawowanie funkcji odbywa się w Brukseli i Strasburgu. Sumienne pełnienie obowiązków jest mało efektowne i odcina europosła od regionu. Żeby zostać ponownie wybranym, europoseł musi jednak zabiegać o poparcie w regionie, a to odrywa go od obowiązków w Brukseli. Koło się zamyka.

Partie, które zaproponowały nam eurolenie - nie mają dziś wpływu na ich działania. Mówiąc wprost - posłowi do PE nic nie mogą zrobić.

Ostatecznie partie są wręcz gotowe "podzielić się" odpowiedzialnością za eurolenie z nami, wyborcami. Owszem, proponowaliśmy nie znających języków leni do europarlamentu, ale to wyborcy dokonali wyboru...

Gdyby Polacy mogli sobie pozwolić na luksus zaufania partiom, które przedstawiają im kandydatów do PE - ci nie musieliby kręcić się wciąż po kraju i zabiegać o poklask, a zajmowaliby się tym, czym powinni. Polacy jednak partiom nie ufają.

Ujawnione dziś eurolenie to doskonałe potwierdzenie tego, że mają rację.