Żeby postawić zarzut fałszowania wyborów na rzecz jednej z partii, trzeba mieć na to naprawdę mocne dowody. Bo oskarżenie jest z arsenału i gatunku tych arcypoważnych. Najpoważniejszych w państwie, które mieni się demokratycznym. Tymczasem PiS, oskarżając rządzących o gwałt na prawie i demokracji, wydaje się zarazem nic z tego nie robić.

Fałszerstwo wyborcze. Fałszerstwo na rzecz partii rządzącej. Fałszerstwo masowe, zinstytucjonalizowane, politycznie motywowane i sterowane. Gruby to zarzut. Bardzo gruby. I porażający. Jeśli rządzący byliby w stanie zrobić coś takiego, należałoby krzyczeć, ryczeć, wyć, protestować, demonstrować, pikietować... Nie dawać spokoju. Zasypiać i budzić się z myślą, co można jeszcze zrobić, jak walczyć o to, by prawda wyszła na jaw, a fałszerze nie mogli cieszyć się owocami własnej zbrodni.

Patrzę na tych, którzy sformułowali to oskarżenie. I jakoś mniej są nim przejęci ode mnie. Spokojnie chodzą po politycznym padole, ściskają dłonie polityków obozu rządzącego, siadają spokojnie obok nich w Sejmie. Nawet są nieco zdziwieni, że wypytuję ich o fałszerstwo. Że spokoju mi ono nie daję. Że chciałbym, by powiedzieli mi coś więcej o dowodach, podstawach i konsekwencjach oskarżenia. Zbywają mnie, zasłaniają się niewiedzą, mówią, żeby pytać innych, bo oni się tą sprawą nie zajmują. I najwyraźniej nie przejmują. 

Lęgnie mi się zatem w głowie straszne podejrzenie. Że główna partia opozycji, stawiając zarzut fałszowania wyborów, sama w niego nie wierzy. A to brzydka zabawa. Bo mąci ludziom w głowach. I znieczula na sytuację, w których naprawdę trzeba by walić w dzwony trwogi. Bo skoro fałszowanie wyborów to standard - to czym się przejmować? Małymi przekrętami? Bezsensownymi wydatkami? PR-owskimi sztuczkami?

A przecież PiS miał być profesjonalnie przygotowany do wykazania fałszerstw. Wielka akcja liczenia głosów, tysiące wolontariuszy, setki pełnomocników, programy, informatycy... Cała ta armia skrupulatnie, krok po kroku, miała zebrać wyniki ze wszystkich komisji, przekazać je do Warszawy, gdzie z dumą miano zaprezentować, jak sprawnie opozycja poradziła sobie z tym - przyznaję - trudnym wyzwaniem. Od wyborów mijają tymczasem ponad dwa tygodnie. Z PKW-u liczącego głosy przez 24 godziny naigrawano się co niemiara. A wychodzi na to, że PiS liczy je już prawie od 400 godzin. I nic. I zdaje się, że akcja, która udowodnić miała, że "jeśli mamy rządzić, musimy przejść tak prosty sprawdzian, jakim jest liczenie głosów" się nie powiodła. Tylko jakoś nikt nie ma odwagi, by to publicznie przyznać.

A skoro tak - to może uczciwie powiedzieć "mamy dowody tylko na małe nieprawidłowości, a nie wielkie fałszerstwo". Można by tak? Można. Ale nie pasuje to do partyjnej linii. Bo ta każe w każdej sprawie grać na wysokim C. Ma być skandal, hańba, zdrada i zaprzaństwo z jednej, a szaleństwo, hucpa, sekciarstwo i rynsztok z drugiej strony. A że słowa, za które kiedyś ludzie się pojedynkowali, nie mają dziś niemal żadnej mocy, to słyszymy ich coraz więcej. I coraz mocniej. I już nawet 17-latka jest gotowa rzucić w twarz premierowi rządu, że ten jest "zdrajcą". I natychmiast znajdzie chórek zachwyconych jej dzielnością i bohaterstwem. I za chwilę znajdzie się jakiś kozak z drugiej strony, który nazwie lidera opozycji i byłego premiera złodziejem albo wariatem. I też pewnie znajdzie entuzjastów, krzyczących, że to "głos młodego pokolenia". I tak będziemy się osuwać coraz niżej, i niżej, i niżej...