Raporty na temat partyjnych wydatków z lekka szokują. Miliony złotych wydawane na PR-owskie mamienie wyborców, armie pracowników zatrudnianych nie wiadomo gdzie i po co i długie listy płac, na których roi się od "niezależnych" dziennikarzy, publicystów i komentatorów…. I wszystko to z naszych pieniędzy, bo partie wciąż nie palą się do solidnego zbierania składek od swoich aktywistów.

Nie zamierzam odgrywać roli Robespierre'a i Katona. Rozumiem, że człowiek w życiu może podejmować różne, nie zawsze trafne, decyzje. Że sytuacja może zmusić go, do zarabiania pieniędzy w najróżniejszy sposób. I że branie pieniędzy od partii politycznych, nie jest najgorszą z możliwych dróg ratunku z finansowej opresji. Co więcej, uważam też, że z drogi od dziennikarstwa czy publicystyki ku polityce można zawrócić, a nawet odbyć ją w przeciwną stronę. Mogę sobie wyobrazić sytuację kogoś, kto postanawia "zajrzeć za drugą stronę lustra", spróbować swych sił w polityce, albo jej otoczeniu i uznać, że to jednak nie dla niego zajęcie i wrócić do bycia aktywnym publicystą o wyrazistym zabarwieniu politycznym. Podobnie może być z naukowcami, analitykami, politologami, którzy wdadzą się w romans z polityką.

Wszystko to, pod jednym wszakże warunkiem - pełnej jawności. Może mniej finansowej - choć jest oczywiście różnica, czy ktoś wziął 10 czy 100 tysięcy, ale na pewno ilościowo - czasowo - jakościowej. Gdy ktoś powie mi "pisałem analizy na rzecz partii x, robiłem to w latach takich i takich, skończyłem z tym w takim miesiącu" - uznam sprawę za zakończoną. Gdy ktoś "nie przypomina sobie" skąd wziął się 140 tysięczny przelew od partii, albo tłumaczy, że musiał zdobyć pieniądze na ratowanie córki (co rozumiem absolutnie), ale pytany jak je zdobywał - odmawia odpowiedzi, uznaję całą historię za co najmniej podejrzaną. Bo nie mam pewności, czy udzielając się publicznie jest już finansowo niezależny, czy żyje wciąż na garnuszku partyjnym, strojąc się w szaty jedynego prawego i sprawiedliwego.

Informacje dotyczące sposobów wydawania "przytulanych" przez dwie największe partie pieniędzy podatnika wprawiają w co najmniej zadziwienie. Pomijając już bajońskie sumy na płace (co u licha robi co najmniej 100 zatrudnionych tam osób?), to widać, że gros pieniędzy dajemy partiom na to, żeby mniej czy bardziej skutecznie, robiły nam wodę z mózgu i przy pomocy klipów, PR-owskich sztuczek i propagandy przekonywały do tego że są najlepsze pod słońcem.

Naprawdę, wydaje mi się, że jest parę lepszych sposobów na wydawanie publicznych pieniędzy. Pewnie, że tymi, które wydrzemy z partyjnych kas nie załatwi się jakiegokolwiek istotnego problemu społecznego. Mam też jednak poczucie, że system, który mamy tu i teraz jest demoralizujący i skłaniający partie do życia beztroskiego i nasyconego przekonaniem, że pieniądz publiczny - to pieniądz niczyj, więc można nim spokojnie szastać.

Czekam na moment w którym skończymy z hipokryzją i przekonywaniem świata, że tylko budżetowe dotacje, gwarantują uczciwości polityków. System publicznego wspierania partii istnieje od lat i jakoś specjalnie nie zmienił stanu korupcji w świecie politycznych elit. Skończmy więc z nim. Zmuśmy partie do tego, by zbierały składki i dotacje od tysięcy swoich działaczy, którzy żyją ze swej aktywności politycznej na poziomie samorządu, parlamentu, rządu i różnych - około politycznych - instytucji. To są tysiące ludzi, którzy - oddawszy choćby 10 procent swych płac i diet -zapewnią swym macierzystym ugrupowaniom dolce vita.