Tej jesieni mijają 52 lata od pierwszego koncertu słynnej "Academy of Saint Martin in the Fields". Brytyjska orkiestra zagrała w tym czasie tysiące koncertów i nagrała ponad 900 płyt. Słuchaliśmy jej w najlepszych salach koncertowych i w filmach (m.in. w "Amadeuszu"). Na czym polega fenomen zespołu? Dlaczego muzycy ASMF uśmiechają się częściej niż inni? Publiczność znajduje odpowiedzi na te pytania w spojrzeniu 87-letniego dziś Sir Nevilla Marrinera. Największy dyrygent przełomu XX i XXI wieku zachwyca niespożytą energią. O brzmieniu idealnym, testach na przyjaźń i ogrodnictwie z artystą rozmawiała dziennikarka RMF Classic Magda Miśka-Jackowska.

Magda Miśka-Jackowska: Maestro, czy wie Pan, jak bardzo popularna w Polsce jest "Academy of Saint Martin in the Fields"? Jestem pewna, że w trakcie naszej rozmowy ktoś z moich kolegów w RMF Classic wymieni Pana nazwisko i sięgnie po jeden z Państwa fantastycznych albumów, bo robimy to bardzo chętnie.

Sir Neville Marriner: (śmiech) Czy wie Pani, jak wiele łączy nas z Polską? Poznałem Jerzego Maksymiuka, gdy pracował z Polską Orkiestrą Kameralną. To było jeszcze w Anglii. Potem moja orkiestra wyjechała na koncert do Warszawy, następnie znów razem wystąpiliśmy w Anglii. I tak od 40, 50 lat. Warto pamiętać, że kiedyś to nie było takie proste jak dziś. Pamiętam niezwykły entuzjazm polskich melomanów. Publiczność była wspaniała. Historycznie Polska ma za sobą bardzo trudne czasy. Ale kiedy się tam pojedzie, w ogóle tego nie czuć. To żywiołowy, pełen zapału naród. Większość Polaków czuje dumę z powodu tego, co osiągnęli w ostatnich latach.

Jednak Ameryki nie darzy Pan takim sentymentem. Wyjechał Pan tam w związku ze swoja karierą i przez wiele lat tam pracował, kierując m.in. filharmonikami z Los Angeles. Wspominał Pan później, że w willi z basenem w Beverly Hills nie czuł się Pan dobrze

To nie jest kraj dla mnie. Są tam miliony wspaniałych ludzi, ale… To nie jest Europa.

Dokładnie 52 lata temu w Europie zaczęła się historia jednej z najsłynniejszych orkiestr świata, "Academy of Saint Martin in the Fields", którą Pan założył. W listopadzie dali Państwo pierwszy koncert w kościele na Trafalgar Square, od którego wzięła się nazwa zespołu. Słyszałam tę zabawną historię…

O tym, jak baliśmy się, że nazwa orkiestry nie zmieści się na plakatach? (śmiech) Szybko okazało się, że to nie ma znaczenia. Liczyło się to, czy gramy dobrze czy nie. Nazwa okazała się zresztą bardzo pomocna. Szczególnie w Stanach Zjednoczonych. Jest tam wiele kościołów, które nazywają się tak samo. Ten związek między orkiestrą a kościołem zawsze był bardzo silny.

Brzmienie ASMF rozpoznawalne jest wszędzie i uwielbiane przez publiczność. W jaki sposób udało się to osiągnąć?

Myślę, że mieliśmy dużo szczęścia. Zajęło nam dwa lata, aby przejść od grania wyłącznie dla przyjemności do momentu podjęcia decyzji o brzmieniu. To luksus mieć tak wiele czasu. I kiedy już zdecydowaliśmy, jak chcemy brzmieć, okazało się, że wytwórniom płytowym nasze brzmienie bardzo odpowiada. Ta klarowność i witalność. I tak nagraliśmy, jak Pani wspomniała, ponad 900 płyt. Dziś nasze albumy rozpierzchły się po świecie jak kartki pocztowe. Ludzie wiedzą, czego oczekiwać. Czasem bardzo trudno te oczekiwania spełnić. Nagrywamy płyty w idealnych warunkach w studiu, a potem przychodzi nam grać koncert w sali koncertowej na końcu świata, gdzie akustyka jest fatalna. Przychodzi myśl, co powie publiczność? Czy usłyszy tę samą orkiestrę?

Czy w ciągu tych ponad 50 lat udało się tego brzmienia nie zmienić?

Mam nadzieję, że nic się nie zmieniło. Musieliśmy jednak pewne rzeczy zmodyfikować. Zaczynaliśmy od muzyki dawnej, po kilku latach graliśmy już repertuar XIX-wieczny, następnie XX-wieczny, a teraz również muzykę XXI wieku. Orkiestra się powiększała, podobnie musiało być z dźwiękiem. Szczególnie dotyczyło to brzmienia smyczków, które miały dorównać sekcji dętej. Uważam jednak, że idea pozostała niezmienna. Nasza witalność w brzmieniu jest taka sama, niezależnie od tego, jak duży jest skład.

Przyjął Pan zaproszenie Instytutu Adama Mickiewicza do współpracy z wyjątkowym zespołem - "I, Culture Orchestra". Ci młodzi ludzie z Polski i sześciu krajów Partnerstwa Wschodniego swoimi koncertami w całej Europie udowadniali, że kulturalna dyplomacja ma sens. 110 muzyków wybrano spośród ponad 600 chętnych. Pan wielokrotnie brał udział w podobnych przesłuchaniach na całym świecie. Słyszałam też, że Pan sam wypracował dość specyficzny system takich spotkań.

Przesłuchania tylko pozornie wyglądają wszędzie tak samo. Jeśli pyta Pani o moją angielską orkiestrę, zwykle słucham artysty tylko przez pięć minut. To wystarczy, aby powiedzieć, jaka jest jego technika czy muzykalność. Po tych pięciu minutach mówię: chodź, zagraj z nami na próbę. Wtedy okazuje się, czy muzyk potrafi grać w zespole. A trzecim etapem przesłuchań jest zabranie artysty w trasę koncertową i sprawdzenie, jak radzi sobie w gronie innych w codziennym życiu.

To ma być taki test na przyjaźń?

Coś w tym rodzaju! (śmiech) W Ameryce wygląda to zupełnie inaczej. Muzycy podczas przesłuchań stoją za specjalną kurtyną, aby oceniający nie wiedzieli, czy gra mężczyzna, kobieta, a nawet jaki ma kolor skóry. To jest trochę brutalne. Oczywiście muzyka ma ogromne znaczenie. Starający się o posadę artyści grają bardzo trudny repertuar przez pół godziny.

Swoją przygodę z muzyką zaczynał Pan jako skrzypek. Dyrygowanie pojawiło się później. Przypadek czy naturalna kolej rzeczy?

Przez wiele lat pracy z ASMF jednocześnie grałem i dyrygowałem. Kiedy nasz repertuar się powiększał, okazało się, że więcej energii muszę włożyć jednak w machanie batutą, aby okiełznać cały zespół. Nie mogłem tego robić zza pulpitu koncertmistrza. Wreszcie mój nauczyciel Pierre Monteux zapytał: czemu nie wstaniesz i w końcu nie zaczniesz tego robić porządnie? Wyjechałem do Ameryki uczyć się dyrygowania. Taki był początek. Wtedy odłożyłem na jakiś czas smyczek, a chwyciłem batutę.

Na tle aroganckich, wiecznie złych dyrygentów wyróżnia się Pan niesamowitym uśmiechem. To Pana wizytówka. Czy uśmiech pomaga?

Na pewno. Sam grałem w orkiestrze i doskonale rozumiem frustracje, wątpliwości. Czasem odnosi się wrażenie, że Twoje zdanie jako muzyka się nie liczy. Wtedy ważne jest zrozumienie dyrygenta. Zapewniam Panią, że nie da się zagrać dobrze z artystami, którzy czują się nieszczęśliwi. Myślę, że muzycy powinni umieć się śmiać z siebie wzajemnie. Nawet przekomarzanie się ma znaczenie, bo czuć, że mamy do czynienia z grupą ludzi, którzy czują się wolni.

Czy wciąż zaczyna Pan próby od śmiechu?

To zależy, jak wcześnie rano rusza próba! (śmiech) Staram się to robić. Chcę być zadowolony w chwili, kiedy zaczynamy, ale dużo bardziej chciałbym śmiać się, gdy te próbę kończymy.

Uśmiech sprawia, że wygląda Pan bardzo młodo.

Dziękuję bardzo. W takim razie będę uśmiechał się przez cały czas!

Jeszcze jedno pytanie. Czy to prawda, że jest Pan doskonałym… asystentem mistrzyni ogrodnictwa?

(śmiech) O, tak! Mamy dom w południowo-zachodniej części Anglii. To duża posiadłość, pełna pól, krów, owiec i lasów. Moja żona jest znakomitym ogrodnikiem. A ja? Cóż, ja tylko kopię doły i noszę wiadra… (śmiech)