W Birmie zakończyły się pierwsze od 20 lat wybory parlamentarne. Największe szanse na wygraną mają ugrupowania wspierane przez rządzącą krajem juntę. Liderka opozycji, noblistka Aung San Suu Kyi wezwała do bojkotu wyborów.

Rządząca krajem junta zarezerwowała sobie jedną czwartą miejsc w dwuizbowym parlamencie i 14 parlamentach regionalnych. O pozostałe 1163 miejsca walczyło 37 partii, jednak dwie trzecie kandydatów to członkowie dwóch ugrupowań popierających juntę: stworzonego w czerwcu Związku Solidarności i Rozwoju (ZSR) premiera Thein Seina oraz Partii Jedności Narodowej (PJN).

Główne ugrupowanie opozycji - Narodowa Liga na rzecz Demokracji (NLD) Aung San Suu Kyi - zostało rozwiązane w maju. Obecnie największą partią opozycyjną jest Zjednoczony Front Demokratyczny (ZFD), z byłymi członkami ugrupowania Suu Kyi na czele.

Według wydawanego na emigracji magazynu "Irrawaddy", generałowie wprowadzili w kraju stan wyjątkowy, który będzie obowiązywał przez najbliższych 90 dni, więc jakiekolwiek protesty przeciwko wyborom będą jeszcze trudniejsze.

Obecne wybory w Birmie są pierwsze od 1990 roku, kiedy to wojskowi nie przyjęli do wiadomości przygniatającego zwycięstwa opozycji pod wodzą Suu Kyi, uhonorowanej rok później Pokojową Nagrodą Nobla. Chociaż rządząca krajem junta zapowiada powstanie pierwszego rządu cywilnego, to Zachód i Birmańczycy mieszkający za granicą uważają, że dzisiejsze głosowanie było farsą.

Jak podkreśla agencja Reutera, starannie wyreżyserowane wybory nie spowodują zniesienia międzynarodowych sankcji nałożonych na Birmę, ale mogą zmniejszyć izolację tego kraju w Azji.