Należący do Żeglugi Gdańskiej statek towarowy Kopersand po dwóch tygodniach przestoju opuścił port we włoskim Taranto. Od 4 września na jego wypłynięcie nie zgadzali się włoscy inspektorzy. Ich zdaniem statek nie nadawał się do żeglugi. Według polskiego armatora zatrzymanie było bezprawne.

Kopersnad dostał zgodę na opuszczenie portu wczoraj wieczorem. Służby włoskiego Port State Control zatrzymały pływający pod polską banderą statek dokładnie dwa tygodnie temu, po tym jak przybył do Włoch po ładunek. Powodem było kilkanaście uchybień stwierdzonych podczas szczegółowej kontroli. Najpoważniejszym była nieszczelność ładowni. Chodziło także o niesprawną klimatyzacją, brak odpowiedniej liczby krótkofalówek czy brak termometrów w lodówkach.

Przyjęliśmy to z pokorą, choć wskazane uchybienia nie mają wpływu na bezpieczeństwo żeglugi. Wykonaliśmy zalecenia pokontrolne, te które udało się wykonać szybko i sprawnie - mówi Jerzy Latała, prezes Żeglugi Gdańskiej. Przecieki w trzech miejscach pokryw lukowych ładowni zostały doraźnie uszczelnione, zgodnie z międzynarodowymi przepisami.

Międzynarodowy klasyfikator zezwolił na dalszą żeglugę

Swój audyt na statku przeprowadził także przysłany przez Urząd Morski w Gdyni inspektor. Statek skontrolował też międzynarodowy klasyfikator, który może wydawać dokumenty w imieniu Polski. Zezwolił on na dalszą żeglugę i zabranie ładunku, ale nakazał remont w wybranej przez armatora stoczni do 31 października.

Po ponownej kontroli Włosi odmówili jednak zwolnienia statku. Jak tłumaczy prezes Latała nie zostawili też protokołu pokontrolnego, a jedynie nieoficjalnie przyznali, że zezwolą na wyjście statku w morze, ale bez żadnego ładunku i tylko na remont do włoskiej stoczni. Ponowna inspekcja nie zaakceptowała dokumentów wydanych przez klasyfikatora międzynarodowego. Jedyny zarzut, który tam wyszedł to nieszczelność ładunków. A konwencja o liniach ładunkowych przewiduje, że można wyłączyć niektóre towary nieodporne na wilgoć, jak na przykład ziarno czy koncentraty. Generalnie statek może jednak płynąć z innym ładunkiem i zarabiać - denerwuje się prezes Latała. 

60 tys. dolarów strat

Negocjacje w sprawie uwolnienia polskiej jednostki prowadzili przede wszystkim pracownicy Urzędu Morskiego w Gdyni. Dyrektor Urzędu Andrzej Królikowski przyznaje, że trudno negować fakt nieszczelności ładowni, bo kontrola po prostu go wykazała. Nie oznacza to jednak, że statek nie może wyjść w morze. Moim zdaniem mógłby płynąć i nie powinno tutaj być wielkiej szkody. Natomiast ciężko jest zmienić myślenie inspektora, który jest tam we Włoszech. On podejmuje się ryzyka, że jeżeli uwolni statek, to jest jego odpowiedzialność. Teraz jeśli będą jakiekolwiek uszkodzenia ładunku, z tytułu tego, że się zgodziliśmy na to, że armator może przewieść ładunek, to w grę wchodzi sprawa ubezpieczyciela i odszkodowań. To też są sprawy bardzo poważne. Jednak przy naszej wiedzy, którą uzyskaliśmy od klasyfikatora, który jest tam na miejscu można dopuścić do wypłynięcia statku w kierunku wskazanej przez armatora stoczni, która dokona naprawy pokryw ładowni. Jednocześnie można zgodzić się też na to, że doraźne zabezpieczenie zezwala na przyjęcie ładunku na statek - mówił jeszcze wczoraj Andrzej Królikowski.  

Prezes Jerzy Latała przyznaje, że stracił na zatrzymaniu statku około 60 tysięcy dolarów. Jego zdaniem zatrzymanie było bezprawne i niezrozumiałe, a nakaz remontu we włoskiej stoczni to skandal. My mamy podpisaną umowę na remont z jedną z trójmiejskich stoczni na koniec przyszłego miesiąca, ale dlaczego ktoś mnie zmusza do wykonania remontu w stoczniach włoskich albo śródziemnomorskich, a na przykład nie w polskich czy niemieckich? To jest protekcjonizm i ograniczenie swobód gospodarczych. Nie pozwala mnie się na wybór najkorzystniejszej oferty, tylko muszę robić coś pod dyktando urzędnika - oburza się prezes Latała. Nie wyklucza, że będzie się domagał odszkodowania od strony włoskiej.