"Jestem zaskoczony informacją o tym, że rodzące pacjentki musiały szukać miejsca w szpitalu na własną rękę" - mówi RMF FM dr Maciej Socha, ordynator Oddziału Położniczo-Ginekologicznego w szpitalu na gdańskiej Zaspie. W zeszłym tygodniu opisaliśmy jeden z przypadków, w którym gdańszczanka musiała jechać aż do szpitala w Elblągu, żeby urodzić. W Gdańsku od końca marca, ze względu na pandemię i fakt, że część personelu wciąż pracuje w szpitalu tymczasowym, do odwołania zamknięta jest porodówka w jednym ze szpitali. Jak mówi nam Socha, nie może być sytuacji, w której jakakolwiek rodząca jest odsyłana bez zapewnienia jej pomocy.

PRZECZYTAJ TAKŻE: Mniej porodówek w Gdańsku. Kobiety są odsyłane do innych miast

Kuba Kaługa, RMF FM: Pojawiają się informacje, że nie każda z rodzących kobiet jest w stanie znaleźć dla siebie miejsce w szpitalu w Gdańsku i kilka takich przypadków, kiedy kobiety były zmuszone szukać miejsca w szpitalu poza Gdańskiem. Czy to pana zaskakuje?

Dr Maciej Socha, ordynator Oddziału Położniczo-Ginekologicznego w szpitalu na gdańskiej Zaspie: Przede wszystkim zaskakuje mnie to, że to pacjentki musiały szukać miejsca. To kompletnie nie tak działa. Każda  pacjentka, która zgłosi się np. do szpitala św. Wojciecha, czyli szpitala na Zaspie - każda pacjentka, która zjawi się w ginekologiczno-położniczym obszarze konsultacyjnym SOR, zostanie przyjęta. Teraz tak naprawdę uruchamia się swoista machina. Każda ze zgłaszających się kobiet staje się pacjentką, a jeżeli staje się pacjentką i ktokolwiek z lekarzy zdecyduje, że ta pacjentka powinna być hospitalizowana, że wymaga pomocy i nawet gdyby zdarzyło się tak - bo rzeczywiście tak się zdarza, wyjątkowo rzadko, ale się zdarza - że nie mamy miejsc, nie możemy udzielić pomocy u nas w szpitalu pacjentce, to naszym obowiązkiem jest znaleźć inną jednostkę, która może udzielić świadczenia.

Z punktu widzenia systemu nie ma takiej sytuacji, że pacjentka tuż przed rozwiązaniem szuka miejsca samodzielnie?

Jeżeli pacjentka nie rodzi, a jest w końcówce ciąży i będzie chciała poszukać sobie miejsca - zaplanować, do jakiego szpitala zgłosi się po rozpoczęciu czynności skurczowych - to oczywiście może tak zrobić. Natomiast w momencie, gdy potrzebuje pomocy, zgłaszając się do najbliższej jednostki - swoją drogą, tam mogłoby nie być w ogóle oddziału położniczo-ginekologicznego - każdy z lekarzy, mając pacjentkę, mówiąc kolokwialnie "na stanie", musi jej udzielić pomocy. Pomoc polega też na tym, że znajdujemy dla niej odpowiednią jednostkę. To nie może być tak, że pacjentka jest rodzącą i nagle odbija się od drzwi jednego, drugiego, dziesiątego szpitala i ktoś ją zostawia z informację "proszę sobie radzić". Nie ma takiej możliwości zwyczajnie.

Jak to w praktyce wygląda? Jest szpital z oddziałem ginekologiczno-położniczym i nie ma tam miejsca. Oddziałowa, ordynator, czy lekarz dyżurny chwyta za telefon i dzwoni, szukając miejsca?

W ciągu dnia, to przeważnie jestem ja, czyli ordynator oddziału. Kiedy lekarze, z którymi współpracuję, informują mnie, że "szefie, zdarzyło się tak, że mamy zajęte wszystkie sale porodowe", to ja mówię: ok. Spróbujmy odebrać ten poród w innym miejscu. "No tak, ale mamy załadowany cały oddział połogowy i będzie problem - te warunki będą gorsze". W tym momencie postanawiam, że dzwonię do najbliższego szpitala i pytam "Słuchaj Piotr, czy macie miejsce, żeby pacjentka w fajnych warunkach urodziła, bo ma 2 cm rozwarcia, na spokojnie ją przewieziemy do Was" i on mówi, że tak. Teraz zaczyna się ta "najzabawniejsza część". Nam się wielokrotnie zdarzyło i jesteśmy z tego dumni, że mówimy do pacjentki "niestety, nie ma takiej możliwości, nie może u nas pani urodzić, ale znaleźliśmy inne miejsce". Negocjacje rozpoczynają się takie: "Ale doktorze, ja słyszałam, że moja znajoma urodziła tutaj na patologii ciąży, ja bym chciała tutaj, jak najbardziej naturalnie, niczego nie potrzebuję". Różnie reagujemy - jeżeli rzeczywiście nie mamy możliwości przyjęcia pacjentki, to, informując ją o tym, załatwiamy jej transport sanitarny. Pacjentka, która wymaga opieki, nie może zostać odesłana w taki sposób, że mówimy "a jest z panią mąż?". Często tak jest, że mężowie mówią, że szybciej zawiozą żonę. Ja mówię wtedy nie - nie ma takiej możliwości. W sensie formalno-prawnym to jest pacjentka, a pacjentka nie może być przewożona między dwoma jednostkami przez nieprofesjonalny zespół. Więc tę pacjentkę przewozimy i pacjentka rodzi w innym miejscu. Ja zresztą zawsze się zastanawiam: skąd pacjent mają wiedzieć, gdzie są oddziały położniczo-ginekologiczne, gdzie się udać, jak zadzwonić, co zrobić. To, do czego zachęcam, najbardziej jak tylko mogę: Jeżeli ktoś, ktokolwiek chce rodzić w szpitalu na Zaspie, jeżeli zadzwoni domofonem [kwestia obostrzeń związanych z pandemią koronawirusa - przyp. RMF FM] i powie "dzień dobry, ja z akcją porodową", to pacjentka wchodzi na SOR i jest pacjentką szpitalną. O nic już nie musi się martwić, jak tylko o to, żeby trzymać kciuki za prawidłowy przebieg porodu.

Opracowanie: