Planował przejść boso wzdłuż wybrzeża Półwyspu Iberyjskiego, ale asfalt go parzył, więc zaczął biec. Od prawie dwóch miesięcy pochodzący z Siedlec Paweł Durakiewicz próbuje pobić rekord Guinnessa w najdłuższej bosej wędrówce. Minimalny cel – ponad 3019 kilometrów. Ma za sobą ponad tysiąc kilometrów i idzie mu znacznie szybciej, niż zakładał.

Asfalt parzył w stopy, więc zaczął biec

Paweł Durakiewicz ma 45 lat i trudną przeszłość. Przez wiele lat walczył z uzależnieniem. Od sześciu lat jest trzeźwy, prowadził ośrodek leczenia uzależnień na Sycylii. 19 lipca 2023 r. ruszył z francuskiej miejscowości Perpignan w kilkumiesięczną, samotną podróż. Chce nagłośnić problem złego stanu psychicznego osób nieletnich w Polsce i zebrać pieniądze na bezpłatne obozy sportowo-rozwojowe dla dzieci i młodzieży.

Bicie rekordu Guinnessa to realizacja marzenia z dzieciństwa. Ale nie chodzi tylko o wpis do księgi.

Chcę pokazać, głównie dzieciom, zdrowy styl życia i radzenia sobie z emocjami - mówi naszej reporterce Paweł Durakiewicz. I zwrócić uwagę tym marszem, że jest dużo do zrobienia w obszarze zaopiekowania się dziećmi i pokazania im właściwej drogi. Jestem zwyczajnym człowiekiem, po dwóch operacjach kręgosłupa, nie jestem sportowcem. Realizuję cel, który kiedyś wymyśliłem i pokazuję, że to jest możliwe! - dodaje.

Stopy do takiej wędrówki miał przygotowane. Od kilku lat po sycylijskiej wsi, w której mieszka, głównie chodzi boso. Jeszcze zanim pomyślał o wyprawie, od lat robił kilkunastokilometrowe spacery boso, boso też chodził w góry. Dwa miesiące przed startem pojechał na Sardynię i tam zrobił kilka treningów po 30 kilometrów, również bez butów. Chciał sprawdzić, jak sobie poradzi.

Teraz większość trasy, tak 80 procent, pokonuję biegnąc - opowiada nam Durakiewicz. Raz, że to krótszy czas, a dwa, że zacząłem biec, kiedy były straszliwe upały i gorący asfalt, żeby kontakt z podłożem był jak najkrótszy - podkreśla.

Planując podróż, mężczyzna zakładał pokonywanie dziennie 30 kilometrów. Całość miała potrwać 4 miesiące, jednak rzeczywistość zweryfikowała te plany

Zrobiłem 27 kilometrów, ale miałem tak poparzone stopy od rozgrzanego asfaltu, że było bardzo ciężko - opowiada. Zacząłem układać plan pod pogodę, gdzie jestem, wędrowałem w nocy. Ale później, kiedy skończyły się upały to się okazało, że jestem tak przez te upały wyćwiczony, że przebiegłem maraton - 42 kilometry. Kiedyś po takim maratonie nie mogłem chodzić następnego dnia, a tu kolejnego, kiedy się obudziłem, pomyślałem, że znów przebiegnę maraton. I okazało się, że podwójnego maratonu w górach, boso, nikt wcześniej nie przebiegł - dodaje z uśmiechem.

Idę i... jest pięknie

Każdy etap wędrówki jest monitorowany. Do zatwierdzenia rekordu Paweł musi zbierać niezbędną dokumentację.

Muszę nagrywać filmiki video, mam specjalną aplikację, która śledzi moje ruchy, do tego dochodzą jeszcze oświadczenia, które muszą  być codziennie podpisywane przez spotkanych ludzi, potwierdzających, że widzą mnie w określonym miejscu - tłumaczy.

Mężczyznę cieszy kontakt z naturą, ale codziennie mierzy się z dużym bólem.

To nie jest tak, że ja mam wyćwiczone stopy i te stopy po prostu już mnie nie bolą - wyjaśnia. Na szczęście przez ten tysiąc kilometrów nie wszedłem w szkło ani nie uszkodziłem stóp. Nie stosuję właściwie niczego, tylko w czasie największych upałów sięgałem po sklepowe mrożonki czy nawilżające kremy - mówi.

Paweł Durkiewicz z reguły wstaje przed wschodem słońca, ok. 7.30. Zaczyna dzień od praktyki oddechowej, później pije kawę i dopiero później sprawdza wiadomości. Je śniadanie i wyrusza. Różnie: na 12, 14 czy 8 godzin. Noce spędza w kamperze i po wędrówce dociera do niego, na przykład komunikacją miejską. Później przestawia kamper w inne miejsce i tak przesuwa się naprzód.

Trasę planuję tak naprawdę na dzień do przodu - przyznaje. Początkowo chciałem dojść do Barcelony, ale teraz sobie pomyślałem, że idzie mi się dobrze, więc ta Barcelona to trochę za krótko. Prawdopodobnie popłynę promem na Gibraltarze do Maroka. A później Algieria i Tunezji - tłumaczy.

Podejrzany, bo nie ma butów

Policja często zatrzymuje Pawła. Nie tylko dlatego, że część dystansu pokonuje głównymi drogami, które nie mają pobocza. Kłopot miał z przekroczeniem przejścia granicznego z Andorą - bo nie miał butów.

Nawet nie tłumaczyłem, że chodzi o rekord, bo ludzi to kompletnie nie obchodzi - mówi. Zapytali, czy mam buty. Powiedziałem, że nie mam. Sprawdzili, czy mam pieniądze i finalnie mnie wpuścili. Innym razem trójka policjantów potraktowała mnie bardzo obcesowo, jak imigranta. Sprawdzili mnie przez Interpol, przeszukali plecak. Sporo mam takich nieprzyjemnych doświadczeń - dodaje.

Z niebezpiecznych sytuacji mężczyzna wspomina tira, który przecinał drogę i prawie go zahaczył. Musi zwracać szczególną uwagę na kierujących, którzy często nie zwracają uwagi na niego.

Plan na najbliższe dni to najpierw Santiago de Compostela, później Lizbona i Porto. Zostawia sobie dużą dowolność, nie planując szczegółowo.

Idę tak, jak czuję, na ile pozwalają mi stopy - opowiada. Nie mam jakiś wewnętrznej presji, bo wiem, że zaangażowanie swojego ciała to jest najlepsza rzecz. To jest lepsze niż planowanie. I właśnie tak udaje się czasami pokonywać długie dystanse, a czasami krótsze - podkreśla.  

Paweł przyznaje, że po przejściu pierwszego tysiąca kilometrów, zaczął się jeszcze bardziej nakręcać na wyprawę.

Pierwszy tysiąc to było takie poznawanie siebie, swoich możliwości i tego, co mogę, a czego nie mogę. Teraz jest naprawdę fajnie i ten rekord Guinnessa nie jest dla mnie wyznacznikiem. To, że jestem w drodze, że idę, to jest fajne. I jeśli zdrowie pozwoli, będę szedł. Niech tylko moje stopy będą zdrowe - dodaje.

Opracowanie: