"Kierując do sądu akt oskarżenia, do samego końca byłem pewny tego, że ten materiał dowodowy, który sądowi przedstawiam, jest absolutnie jednoznaczny i przesądzający o odpowiedzialności karnej tych osób, które zasiadły na ławie oskarżonych" - mówi Bogdan Szegda, oskarżyciel w głośnym procesie Grudnia’70. Gdy na ulicach Gdyni ginęli jej mieszkańcy, miał niespełna 11 lat. Po ponad 20 latach został oskarżycielem publicznym w procesie masakry na Wybrzeżu. Nie wiedział wtedy jeszcze, że przez lata będą patrzeć na niego oczy wielu rodaków. Sprawa była przy nim przez większość kariery.

"Kierując do sądu akt oskarżenia, do samego końca byłem pewny tego, że ten materiał dowodowy, który sądowi przedstawiam, jest absolutnie jednoznaczny i przesądzający o odpowiedzialności karnej tych osób, które zasiadły na ławie oskarżonych"  - mówi Bogdan Szegda, oskarżyciel w głośnym procesie Grudnia’70.  Gdy na ulicach Gdyni ginęli jej mieszkańcy, miał niespełna 11 lat. Po ponad 20 latach został oskarżycielem publicznym w procesie masakry na Wybrzeżu. Nie wiedział wtedy jeszcze, że przez lata będą patrzeć na niego oczy wielu rodaków. Sprawa była przy nim przez większość kariery.
Prokurator Bogdan Szegda /Tomasz Gzell /PAP

Z prokuratorem Bogdanem Szegdą rozmawiam w jego gabinecie w budynku Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku. Na ścianach wiszą zegary. Można odnieść wrażenie, że jest ich za dużo, jak na jedno, niewielkie pomieszczenie. Intrygują, ale nie pytam o nie. Pytam jednak o czas.

Bogdan Szegda doskonale pamięta detale. To kiedy sprawę mu przekazano i kiedy po raz pierwszy czytał jej akta. Pamięta też dobrze to, czego nie przewidział.

Nigdy w życiu nie spodziewałem się, że ta sprawa będzie trwać od 1994 roku do roku 2015, że będę tak długo w tym postępowaniu uczestniczył. Przecież to jest praktycznie cała moja droga zawodowa - zaznacza prokurator, który w dzieciństwie mieszkał nieopodal miejsca, w którym o poranku padły pierwsze strzały.

Bogdan Szegda przyznaje, że nie musiał czekać na tę sprawę, aby wydarzenia grudniowe dobrze poznać. Historia zawsze była w kręgu jego zainteresowań. Do tego - jak podkreśla - jest gdynianinem. Tu każdy miał świadomość tego, co się wydarzyło. Nie tylko o poranku, ale także później, w ciągu dnia.

Po latach wspomnienia z dzieciństwa wymieszają się z wiedzą zawartą w aktach sprawy. Pamiętam, jak zaczęła unosić się taka chmura. Też nie wiedziałem dlaczego... Tak jakby mgła. To były gazy, które były zrzucane z helikopterów. To też było widać jak Ci ludzie zrzucają takie pakunki. To nie budziło najmniejszych wątpliwości - opowiada Szegda. Nie udało się jednak wykazać kto, gdzie i kiedy użył wydanej załogom broni.

Prokurator Szegda - jak przyznaje - pamięta dzień, gdy przełożony wezwał go do siebie. O sprawie Grudnia miał mówić sucho i oficjalnie, oznajamiając po prostu, że przydziela mu tę sprawę do prowadzenia. Szegda opowiada, że nie przewidział wtedy, jakie trudności spotkają go w związku z tą jedną decyzją. Jak stwierdza - nie przewidział też, że oprócz śledztwa, będzie musiał poprowadzić aż dwa procesy.

Wydawało mi się, że ta sprawa będzie przeprowadzona szybko. I tu dochodzimy do zagadnienia, które przez lata mi towarzyszy. Po latach okazało się, że będą toczyły się dwa procesy. Jeden na sali sądowej, drugi poprzez te skargi, wpisywane na mnie kalumnie, podejmowane różne próby zdyskredytowania mnie  - mówi Szegda. Jako prokurator prowadzący sprawę przetrwał lata ataków, polityczne zawieruchy i liczne zmiany w fotelu ministra sprawiedliwości.

W całym procesie oskarżonych było łącznie 12 osób. Jako najważniejszych wymienia się Wojciecha Jaruzelskiego, ówczesnego szefa MON i Kazimierza Świtałę, szefa MSW. Prokurator Bogdan Szegda zwraca jednak uwagę, że to Stanisław Kociołek - wtedy wicepremier PRL-owskiego rządu - był ich przełożonym.

Ostatecznie Kociołek został prawomocnie uniewinniony, Bogdan Szegda skorzystał jednak z nadzwyczajnego środka odwoławczego, wniósł o kasację do Sądu Najwyższego. Ten przyznał mu rację i kazał sprawę Kociołka rozpatrzyć raz jeszcze.

Tutaj przyznaję. Miałem osobistą satysfakcję, jak czytałem uzasadnienie Sądu Najwyższego. Ten sąd przyjął dokładnie te argumenty, które podnosiłem. Uznał, że trzeba wyjaśnić to, czego nie uwzględniły sądy pierwszej i drugiej instancji - mówi Szegda.

Stanisław Kociołek - jak większość oskarżonych - zmarł, zanim sąd ponownie zajął się jego sprawą.

 

Szegda nie zgadza się jednak z opinią, że ten fakt ostatecznie zniweczył jego pracę. Zawsze prezentuję tę samą optykę.  Kierując do sądu akt oskarżenia, do samego końca, byłem pewny tego, że ten materiał dowodowy, który sądowi przedstawiam, jest absolutnie jednoznaczny i przesądzający o odpowiedzialności karnej tych osób, które zasiadły na ławie oskarżonych - tłumaczy Szegda.

Wciąż żyje jeden z nieosądzonych oskarżonych.  Jego sprawa jest zawieszona. Przed Sądem Okręgowym w Warszawie nie może on stawać ze względu na stan zdrowia. Chodzi o generała Edwarda Ł.