Tylko błahy błąd był przyczyną unieruchomienia wyciągu krzesełkowego na Rusińskim Wierchu w Bukowinie Tatrzańskiej. W czwartek późnym wieczorem na krzesełkach utknęło blisko 50 narciarzy. Marzli przez ponad godzinę. Ich ewakuacją musieli się zająć strażacy i ratownicy TOPR. Można było tego uniknąć, gdyby nie gapiostwo jednego z pracowników.

Nie było żadnej awarii wyciagu czy zasilania, jak przypuszczano. Wyciąg działał prawidłowo i prawidłowo zadziałał wyłącznik awaryjny, o który ktoś się oparł. Wyłącznik ten stosuje się do natychmiastowego wyłączenia wyciągu w razie upadku narciarza lub kiedy nie może poradzić sobie z opuszczeniem krzesełka. Tym razem ktoś opierał się tak długo, że wyłącznik przymarzł. A wiadomo, kiedy taki wyłącznik jest wciśniety nie ma mowy o o ruchomieniu wyciągu, nawet za pomocą silnika zapasowego. I trzeba było wzywać na pomoc straż pożarną i TOPR. 

Przedstawiciele ośrodka narciarskiego zapewniają, że taki przypadek już się nie powtórzy i na swojej stronie internetowej przepraszają narciarzy za dodatkowe, nieplanowane atrakcje. Osoba, która była przyczyną tego zamieszania, została zwolniona z pracy. Wyciągnięto wnioski, a pracownicy wiedzą już, że nie należy opierać się o wyłącznik awaryjny, szczególnie w czasie siarczystych mrozów.

Narciarze najwyraźniej nie przejęli się specjalnie ewakuacją wyciągu. Dziś rano, kiedy nasz reporter Maciej Pałahicki odwiedził Rusiński Wierch, wyciąg był niemal pełny. Nikomu nie przeszkadzają problemy ośrodka, a niektórzy zapewne liczą, że jeszcze raz uda sie przeżyć akcję ewekuacji, co  pewnością może być sporą atrakcją i urozmaiceniem pobytu na stoku.

Narciarze nie narzekają, nie powinni też narzekać właściciele wyciągu: w końcu usłyszała o nim cała Polska. Pewnie woleliby, żeby usłuszała z zupełnie innego powodu, ale o to muszą zadbać oni sami... i ich pracownicy.