Na co może liczyć osoba ugryziona przez psa w szpitalu w Międzychodzie? Na obojętność i ignorancję. Przynajmniej jednego z lekarzy. Zamiast fachowej pomocy i obejrzenia rany zażądano… dokumentacji psa. Jakby to on był chory.

A było tak. Ugryzł mnie pies. Obcy pies z wielkimi zębami. Wbił się w nogę, ale na szczęście rana nie krwawiła. Acha. Muszę wspomnieć, że bohaterem tego tekstu jestem ja – Piotr Świątkowski. A więc z raną w nodze poprosiłem właściciela psa o zaświadczenie o szczepieniu przeciwko wściekliźnie. Otrzymałem inny dokument świadczący o tym, że pies był obserwowany w kierunku wścieklizny (oznacza to, że gryzł już innych). Odczytałem numer telefonu weterynarza z okazanego mi dokumentu, zadzwoniłem i usłyszałem: „szczepiłem tego psa, może być pan spokojny, zalecam jednak wizytę w szpitalu”. Jak powiedział, tak zrobiłem. Pomyślałem, że nie ma tego złego… Sprawdzę czy będzie jak w „Na dobre i na złe”.

W szpitalu w Międzychodzie stanąłem przed rejestracją. Stałem, stałem, czekałem, czekałem… Patrzę: idzie lekarz.

- Przepraszam. Mam taki problem. Ugryzł mnie pies.

- A lekarz rodzinny?

- Jest w Poznaniu, ale boję się czy mi się nic nie stanie (ach ta moja hipochondria).

- Dokumenty psa.

Ponieważ sprawa z dokumentami była dosyć zawiła powiedziałem tylko, że nie mogę żądać dokumentów ponieważ nie są one moją własnością. Dalej lekarz stwierdził, że mam przywieź te dokumenty. Zacząłem dopytywać czy z tą raną jest wszystko w porządku i czy nie potrzebuje jakiegoś zastrzyku. Okazało się, że nie potrzebuję. Na moją uwagę o skandalu zaczął niemal mnie wyzywać i dowodzić, że jest lekarzem od iluś tam lat i wie co robi.

Trzaśnięcie drzwiami. Szpitalna cisza. I moja rana.

Wróciłem do szpitala z mikrofonem. Lekarz nie miał czasu by obejrzeć ranę, ale znalazł go by wyrywać mi sprzęt do nagrywania. Następnie zamknął się w dyżurce.

Ranę opatrzyłem sobie sam, ale coś mnie tknęło… Pojechałem do szpitala wojewódzkiego w Poznaniu. Okazało się, że rana to poważna sprawa. Obejrzało ją dwóch lekarzy. Dostałem zastrzyk, antybiotyk i długą listę zaleceń. Szpital zgłosi sprawę do Sanepidu. Dziś idę znów do lekarza.

Wyjaśnienia dyrektora szpitala:

1. Zdaniem pracowników oddziału to ja byłem nerwowy (to prawda, po tym jak lekarz odwrócił się plecami, a potem wyrywał mikrofon byłem nerwowy).

2. Chodziłem po izbie przyjęć (szukałem innego lekarza, a poza tym chciałem sprawdzić czy w tym czasie nie ratują jakiegoś pacjenta, wtedy dałbym spokój).

3. W tym samym czasie udzielana była pomoc innemu pacjentowi (choć znalazł się czas na dyskusję o papierach psa – jakby to on był chory; a mogło paść chociaż szorstkie „czekać”).

4. Zdarza się, że pacjenci źle rozumieją słowa doktora (lekarz jest obcokrajowcem, gdy mówi „a gdzie lekarz rodzinny” być może ma na myśli „czy próbował się pan konsultować ze swoim lekarzem rodzinnym”; jest to w istocie ważna informacja; zgodnie z procedurą najpierw powinna ze mną rozmawiać pielęgniarka; akurat nie przechodziła korytarzem).

5. Zwrócimy uwagę lekarzowi (mam nadzieję, że przed Panem nie zamknie się w dyżurce).

PS. Sprawa w sumie komiczna. Lekarz do czasu odezwania się robi wrażenie sympatycznego. Dyrektorowi szpitala jest przykro. Noga nie boli.