Jarosław Gowin grał ostro. Budował swoją pozycję i kreował rozpoznawalność, stąpając nad przepaścią po bardzo cienkiej linie. Na tej grze pęczniał i rósł, a momentami można było odnieść wrażenie, że prowokuje premiera do ścięcia mu głowy. W końcu operacja „Gowin w ministerstwie” zakończyła się dymisją, ku – mam wrażenie – niewielkiemu zdziwieniu wszystkich, łącznie z najbardziej zainteresowanym.

Na tle z reguły mocno nijakich, przezroczystych i teflonowych polityków Platformy Jarosław Gowin zawsze budził zainteresowanie. Nawet ja - liberał, broniłem go często przed atakami z lewej flanki. Choć daleki jestem od przekonań, że in vitro to czyn grzeszny, któremu należy raczej przeciwdziałać niż je wspierać, a związki partnerskie są złem, uznaję, że jeśli ktoś ma poglądy konserwatywne (a w końcu wolno je mieć) i próbuje wcielić je w życie, to przyklejanie mu pogardliwych łatek i etykietek typu "ajatollah" czy "talib" jest sięganiem po argumentację tyleż prostą, co prostacką. Skoro jedni mogą np. głosić tezę, że aborcja powinna być dostępna powszechnie i bez żadnych ograniczeń, dajmy innym prawo do sądu, że powinna być zakazana zawsze i wszędzie.

Ze swoimi konserwatywnymi poglądami i - jak ujął to premier - ministerialną "szajbą" Gowin co najmniej kilka razy wygłaszał opinię, które ściągały na jego głowę gromy. A to rzucił - ot tak sobie, na jakimś słonecznym ryneczku - że "ma w nosie literę prawa", a to wbiegł na mównicę, by uświadomić Sejmowi i własnemu szefowi, że "projekty ustaw o związkach partnerskich są sprzeczne z konstytucją", a to wdał się w swobodne rozważania, co niemieccy lekarze robią z polskimi zarodkami. Czasami stała za tym - miałem wrażenie - swoboda słowa przynależna raczej posłowi niż ministrowi, czasami - świadoma gra, testowanie i próba określenia granic wytrzymałości własnej partii i jej lidera, a czasami - świadomość, że nic tak dobrze nie robi politykowi, na fotelu szefa resortu sprawiedliwości, jak zagranie roli szeryfa.

W innych "okolicznościach przyrody", Gowin, nawet ze swymi werbalnymi wybrykami, może by przetrwał. Miał już pierwsze - ministerialne sukcesy na koncie. Deregulacje przeprowadził, sądy rejonowe zreformował, szykował się do kolejnych ruchów, a jego kontrowersyjne słowa, mogłyby być przez premiera składane na karb konserwatywnej "szajby". I mogło to trwać, gdyby nie - po pierwsze - zbliżające się wybory szefa PO i chęć wyczyszczenia sobie przez Tuska przedpola i - po drugie - wzmacniany alarmującymi wewnątrzpartyjnymi sondażami, lęk Platformy przed Kwaśniewskim i jego politycznymi ruchami. Dziś widać wyraźnie, że linia demarkacyjna między PiS-em i PO jest tak wyraźna, że duże przepływy elektoratu, między tymi partiami są mało prawdopodobne i że jeśli PO ma gdzieś tracić wyborców, to właśnie z lewej strony. W tej sytuacji, drażnienie lewicowo-liberalnego wyborcy konserwatywnymi "szajbami" Gowina, mogło być z miesiąca na miesiąc coraz bardziej groźne i kosztowne. A że - na domiar złego (dla Gowina) - premier wszedł właśnie w fazę ożywienia i postanowił rozdawaniem urlopów macierzyńskich i szybkimi reakcjami na rządowe wpadki odbudować nieco podupadające sondaże, los ministra musiał być losem żałosnym.

Wizje, że Gowin z rządu wypchnięty, przejdzie do PiS-u, zastąpi Kaczyńskiego, albo zacznie budować nowe ugrupowanie, wydają mi się być jednak absolutnie bajkowe. Między PiS-em a PO nie sposób dziś zbudować niczego, co miałoby szansę na poparcie większe niż 2-3 procent i Gowin doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Wie też, że w PiS-ie Jarosława Kaczyńskiego mógłby pozwolić sobie na jeszcze mniej niż w Platformie. Jeśli więc ktoś chciałby widzieć go w nowej partii, to musi chyba poczekać na solidne przetasowania po prawej stronie, możliwe - moim zdaniem - dopiero wtedy, gdyby któryś z dwóch jej liderów, zdecydowałby się albo sam odejść, albo został odsunięty przez niewdzięcznych kolegów partyjnych.