Na lotnisku w Ahmedabadzie, stolicy indyjskiego stanu Gudżarat lądują kolejne samoloty. Przywożą ludzi wyspecjalizowanych w poszukiwaniu osób zasypanych pod gruzami. 12 polskich ratowników przybywa tu nad ranem 1 lutego. Tuż obok siada maszyna południowoafrykańska. Nasza ekipa wymienia pozdrowienia z kolegami z dalekiego końca Afryki. Jeden z nich mówi: "Przylecieliśmy bo podobno było tu wielkie trzęsienie ziemi." Te słowa wspaniale obrazują filozofię, działających w różnych krajach, grup zapaleńców, którzy w każdej chwili, nie wiedząc co ich czeka, gotowi są do pomocy ofiarom kataklizmu. Lekarze, strażacy, pracownicy obrony cywilnej, zazwyczaj nędznie opłacani z państwowych budżetów, tym razem odpowiedzieli na wezwanie z dalekich Indii. Wśród nich byli Polacy.

W piątek 26 stycznia 2001 roku w Dniu Republiki zatrzęsła się ziemia w północno-zachodniej części Indii, jednym z najbardziej zaludnionych krajów świata. Najsilniejszy wstrząs miał siłę 7,9 stopni w skali Richtera. Pod gruzami znalazło śmierć kilkadziesiąt tysięcy ludzi, choć pełna liczba ofiar pewnie nigdy nie będzie znana. Już następnego dnia pojawili się w Indiach ratownicy ze Szwajcarii, Izraela , Rosji i Wielkiej Brytanii. To oni wydobywali spod gruzów żywych ludzi wiele godzin po katastrofie. Gdy polscy strażacy z Gdańska i Nowego Sącza lądowali w Ahmedabadzie, Rosjanie i Szwajcarzy już z niego wyjeżdżali. W sali odpraw tamtejszego lotniska widziałem straszliwie zmęczonych ludzi i towarzyszące im psy.

Nasza ekipa, bogata w doświadczenia z pamiętnego trzęsienia w Turcji sprzed dwóch lat, była gotowa do wylotu 29 stycznia, ale prawie 48 godzin trwało załatwianie niezbędnych formalności i organizowanie transportu. Polski oddział, w przeciwieństwie na przykład do Rosjan, nie ma własnego samolotu. Ostatecznie, ratownicy i lekarze zabrali się rządowym TU-154 M., wioząc także pomoc humanitarną ( głównie namioty, lekarstwa, czysta woda i żywność od Caritas Polska i PCK). Przy tej okazji wyszła niespodziewanie na jaw mało znana karta z polsko-indyjskiej historii. Rząd polski część darów przeznaczył dla mieszkańców miejscowości Jannagar, gdzie w okresie II wojny światowej na utrzymaniu indyjskich władz było 500 dzieci z rodzin żołnierzy armii generała Andersa.

Właściwie od początku było wiadomo, że Polscy ratownicy skupią się głównie na pomocy medycznej, choć są przygotowani także do prowadzenia poszukiwań zasypanych ludzi. Jednak prawie tydzień po tragicznych wstrząsach w indyjskim stanie Gudżarat, w zasadzie koncentrowano się już na wydobywaniu i paleniu zwłok. Wyprawie strażaków towarzyszyły spore wątpliwości, czy jest jeszcze sens lecieć. Szef ekipy Maciej Halota był pewny, że tak: "Każda realna pomoc jest istotna. My nie możemy patrzeć na to w kategoriach czy to się opłaca czy nie opłaca, czy to jest zgodne z naszymi ambicjami, czy oczekiwaniami. My musimy być elastyczni i dostosować się do sytuacji."

A sytuacja, trzeba przyznać, była bardzo trudna. Już w Ahmedabadzie okazało się, że najważniejszym i najtrudniejszym problemem będzie koordynacja działań naszej grupy z pracą władz indyjskich. Przez wiele godzin można było odnieść wrażenie, że nie ma tutaj żadnej współzależności. W zasadzie nie ma żadnej pewności czy dary dla Jannagaru dotrą do miejsca przeznaczenia - choć, towarzysząca ekipie, minister Teresa Kamińska zapewnia, że tak. Później okaże się, że rzeczywiście dotarła a lokalna prasa napisała nawet na ten temat kilka artykułów, podkreślając nieznane w filozofii indyjskiej pojęcie spłaty długu wdzięczności komuś obcemu. Dopuszczalna jest tylko wdzięczność dla rodziny, dla obcych nie. Przedstawiciel polskiej ambasady ostrzega polską ekipę: "Tu w Indiach musicie działać szanując indyjską mentalność i kulturę. Poza tym pamiętajcie, że czas płynie tu inaczej"

W Ahmedabadzie spędzamy przynajmniej kilka godzin. Ratownicy przekazują Hindusom pomoc humanitarną i ładują swój sprzęt na ciężarówki. Polakom zależy na czasie i chcą jak najszybciej pojechać w rejon kataklizmu. Zaczynają się logistyczne przepychanki. Potwierdza się to, o czym pisała prasa indyjska, że nieudolność lokalnych władz w obliczu katastrof jest naturalna jak same klęski żywiołowe. Właściwie całą kolejną dobę nasza ekipa poświęca na skoordynowanie swoich działań z celami innych grup międzynarodowych, a przede wszystkim lokalnego rządu.

Można jednak zaobserwować także coś więcej niż tylko brak koordynacji. Następuje bowiem czołowe zderzenie racjonalnie działającej, chcącej być jak najbardziej efektywną, grupy wyspecjalizowanych ratowników z kulturą, w której , na pierwszy rzut oka nikt się spieszy. Momentami wydaje się, że nie ma z kim rozmawiać o organizacji pomocy. Maciej Halota podkreślał później, że jego ludzie byli zaskoczeni: "Zadaliśmy sobie z kolegami pytanie, jak to jest, że nam zależy na jak najszybszym dotarciu z pomocą do poszkodowanych, a miejscowi urzędnicy robią wrażenie kompletnie tym nie zainteresowanych. Nasze wątpliwości potwierdzali zresztą ratownicy z innych ekip".

Tych znaków zapytania, zaskoczeń wynikających z nieznajomości indyjskiej kultury będzie jeszcze więcej. Polska ekipa wraz z ratownikami południowoafrykańskimi rusza do Bhudż. Z informacji światowych agencji wynikało, że właśnie to miasto zostało najbardziej zniszczone przez trzęsienie. Podróż wydaje się nie mieć końca. Przestaje działać łączność komórkowa. Na długo tracimy łączność z krajem. W autobusie z Polakami jedzie trzech ratowników francuskich. Zgubili swoją ekipę w bałaganie organizacyjnym w stolicy stanu Gudżarat. W środku nocy polski konwój wjeżdża do miasta Andżar 40 kilometrów od Bhudż. Nasi ludzie szukają jakiegoś głównego centrum koordynacyjnego, który określiłby zadania dla naszych ratowników. Prawie tydzień po tragicznych wstrząsach, takie centrum nie istnieje. Lokalne władze Andżar zadowolone z przyjazdu Polaków proponują im pozostanie właśnie tutaj. Burmistrz Andżaru Mradula Pande narzeka, że jego miasto zostało pozostawione właściwie bez pomocy. "Rząd prowadzi wielką operację humanitarną w Bhudż bo ludzie tam są bogaci, Andżar zostało bardziej zniszczone ale jest biedne, nikt o nas nie pamięta" - ubolewa Pande.

Następnego dnia wiadomo już, że polska ekipa ratownicza rozbije swój obóz właśnie w Andżar. Oglądamy miasto. Tydzień po kataklizmie spod gruzów wyciąga się już prawie tylko zwłoki a buldożery porządkują zgliszcza. Przy ulicach stoją ciężarówki z drewnem przeznaczonym do kremacji ciał. Panuje olbrzymie zamieszanie, z punktu widzenia europejskiego obserwatora, paradoksalnie wzmacniane przez spokojnie przyglądające się wszystkiemu indyjskie, święte krowy. Podobnie zachowuje się wielu Hindusów. Przed jednym ze zrujnowanych domów w Andżar widzę ludzi bez ruchu siedzących na ocalałej kanapie. Na ich twarzach nie widać rozpaczy czy żalu. "W Turcji, po wielkim trzęsieniu w 1999 roku, ludzie płakali, ogarnęło ich wielkie przygnębienie, tutaj tego nie ma" - konstatuje ze zdziwieniem jeden z naszych ratowników.

Filozofia i religia indyjska nie pozwalają na rozpacz. Jak mówi Alicja Albrecht-Mroziewicz, żona polskiego ambasadora w Indiach, w hinduizmie nic nie jest ostateczne i nawet wielkie klęski żywiołowe są uznawane za jeszcze jeden element w bilansie ludzkich uczynków nazywanym karman. To on decyduje o charakterze następnego wcielenia w łańcuchu sansary czyli reinkarnacji. Dopiero z tego punktu widzenia można zrozumieć zachowania Hindusów, które w wielu sytuacjach zupełnie nie przystają do naszego zbyt racjonalnego i materialnego pojmowania świata i doczesności, życia i śmierci. Filozofia indyjska zakłada, że proces opuszczania ciała i otrzymania następnego jest zorganizowany, że człowiek umiera, jeśli została podjęta decyzja, jaką formę ciała otrzyma on w życiu następnym. Trzęsienie ziemi też może być uznane za taką decyzję. Wiele ekip ratowniczych przywiozło ze sobą szkolone psy, które w wielu przypadkach przyczyniały się do odnajdywania żywych pod ruinami. Okazuje się, że jak powiedziała mi pani Mroziewiczowa, pies zajmuje najniższą pozycję w specyficznej i także wynikającej z religii, stratyfikacji zwierząt w Indiach. Święta jest krowa, małpa, słoń ale nie pies. Pies w Indiach jest bezdomny. Wielu Hindusów było zaszokowanych rolą jaką spełniają psy w ekipach ratowniczych i nie mogli zrozumieć jak takie zwierzę może pomagać człowiekowi.

Z Andżar jedziemy do Bhudż. Po drodze widzimy jedno całkowicie zniszczone miasteczko. W przeciwnym kierunku śpieszą kawalkady pojazdów. Wielu mieszkańców ucieka w obawie przed zapowiadanymi kolejnymi wstrząsami. Wzdłuż drogi widzę ciężarówki, obok których kłębią się ludzie z rękami wyciągniętymi po żywność. Kobiety odchodzą od beczkowozów niosąc na głowie dzbany z czystą wodą.

W centrum Bhudż znajdujemy centralny sztab kryzysowy. W długiej kolejce stoją ludzie zapisujący się na namioty. Czysta woda, środki higieniczne, namioty - tego najbardziej potrzebujemy, mówi towarzyszący nam indyjski lekarz. Sztab kryzysowy urzęduje pod gołym niebem. Wszystko w obawie przed kolejnymi wstrząsami. W głośnikach słychać nazwiska osób poszukiwanych. W 150-tysięcznym Bhudż zginęło przynajmniej 6000 osób. W lepiance przykrytej słomą działa jednoosobowe centrum koordynacyjne ONZ. Siwy, sympatyczny pan z laptopem i telefonem satelitarnym próbuje udzielać informacji i zapanować nad falą pomocy humanitarnej płynącej z całego świata. Po rozmowie z przedstawicielem ONZ szefowie naszej ekipy decydują, że polskie ambulatorium zostanie otwarte w Andżar. Tam będziemy najbardziej potrzebni- mówią ratownicy.

Indie walczą ze skutkami największego od 50 lat trzęsienia ziemi. Ciągle pojawiają się wstrząsy wtórne. Przed moim wyjazdem z Indii policja aresztowała w Ahmedabadzie astrologa, który przepowiada jeszcze większą katastrofę niż ta z 26 stycznia. Zatrzymano go za zakłócanie spokoju i rozsiewanie szkodliwych plotek. Pierwszego dnia funkcjonowania polskiego ambulatorium nasi lekarze udzielili ponad setce poszkodowanych. To wymierny rezultat wyprawy do Indii. Nie ulega jednak wątpliwości, że naszym ratownikom ciągle brakuje specjalistycznego sprzętu, który pozwoliłby na organizowanie mobilnego szpitala polowego. Z czymś takim przyjechali na przykład do Indii Izraelczycy. Można w takim szpitalu przeprowadzać specjalistyczne operacje, a nie tylko zabiegi pierwszej pomocy. Zdaniem koordynatora wyjazdu ratowników ze strony MSWiA Przemysława Guły, już od dwóch lat mówi się w Polsce o powstaniu takiej jednostki, którą można przerzucić szybko w dowolne miejsce na świecie ale także wykorzystać w kraju w sytuacjach kryzysowych. Mamy grupę szybkiego reagowania, ale niestety szpitala ciągle nie. Guła nie neguje jednak sensu wyjazdu grupy ratowników do Indii: "To co mamy to wiele. Nawet jeśli kilkuset ludzi otrzyma podstawową pomoc medyczną i dach nad głową to jest już bardzo dużo. Poza tym liczy się doświadczenie, które przesunie nas do przodu a następnym razem, miejmy nadzieję nie będzie już problemu szpitala polowego i znajdą się pieniądze na jego powstanie."

Moim zdaniem dużo ważniejsze od kwestii materialnych jest jednak zetknięcie się naszych ratowników z zupełnie inną kulturą i doświadczenia z tego wynikające. Ratownicy uczą się, że oprócz wyspecjalizowanych działań muszą być przygotowani na zaskakujące reakcje poszkodowanych ludzi, na to, że ci nie radzą sobie z ogromem tragedii, która ich spotkała, albo, jak to jest w przypadku wielu Hindusów, przyjmują ją jako coś naturalnego. Po te wyprawie polscy strażacy będą już wiedzieć, że czasami przyczyną bałaganu panującego w obcym kraju jest kulturowy zegar, według którego ludzie odmierzają tam czas.

Robert Kalinowski RMF-FM

Gudżarat, Indie 1-3.02 2001