To, że Jarosław Kaczyński nie zamierza opuszczać funkcji prezesa PiS, jest oczywiste od kilkudziesięciu już lat. Nawet jeśli prezes czasem mówił, że nie będzie się już o nią ubiegał, zwykle był to tylko rodzaj orwellowskiego zapewnienia, że będzie dokładnie odwrotnie. Sytuacja, w jakiej PiS znajduje się dziś, nie daje zresztą prezesowi wyboru - bez jego kierownictwa partię czeka rozpad.

Osobliwym rysem całej sytuacji nie jest wcale to, że Jarosław Kaczyński ma pomysły, które pozwolą PiS na zwiększenie wpływów i odbicie władzy z rąk odwiecznego rywala Donalda Tuska. Gdyby pomysły, które prezes miał i realizował, były skuteczne, to jego partia rządziłaby nadal, najwyżej niesamodzielnie a w koalicji z kimś, kogo nie spróbowała zniszczyć. Sęk w tym, że próbowała już zniszczyć wszystkich, bo na tym polega jeden z kanonów polityki uprawianej przez prezesa.

Fundamentalny błąd

Oparcie kalkulacji politycznej na tym, że scena polityczna składa się wyłącznie z PiS i KO i odcięciu sobie możliwości zawarcia jakiejkolwiek koalicji, to elementarny, podstawowy błąd prezesa, którego dowodem jest wynik wyborów. PiS je wygrał, ale za mało, bo poza KO, którą zwyciężył, uporczywie istniały i pielęgnowały swoich wyborców partie Trzeciej Drogi i Lewica, i to one łącząc się z partią Tuska przechyliły szalę sejmowej większości na niekorzyść PiS. Błąd fundamentalny i głupi także dlatego, że nikt tej współpracy nie ukrywał. Gdyby Tusk, Kosiniak Kamysz, Hołownia i Czarzasty spiskowali - machina wyborcza PiS rozniosłaby ich zapewne na strzępy. Oni jednak jawnie i całymi miesiącami obnosili się z dopinaniem koalicji antypisowskiej, czego prezes chyba nie widział albo nie doceniał. Niemal wszystkie ataki przypuszczane na konkurentów w kampanii parlamentarnej dotyczyły KO i Donalda Tuska, dzięki czemu PSL, Polska 2050 i Lewica mogły spokojnie robić swoje. I zrobiły.

Powyborczy szok i reakcja

Jarosław Kaczyński w ciągu ostatnich kilku miesięcy wprowadził do życia publicznego niemal histeryczny dygot. Zależne od niego instytucje decydowały się na najbardziej kuriozalne kroki i najdziwaczniejsze wolty, których nie rozumieją nawet sami ich realizatorzy. Obserwowaliśmy okupacje obiektów publicznych mediów, fetowanie skazanych na karę więzienia polityków przez prezydenta, potyczkę posłów ze Strażą Marszałkowską przy nieudanej próbie wprowadzania ich do Sejmu, najdziwaczniej powykręcane postanowienia zabezpieczające Trybunału Konstytucyjnego w indywidualnych sprawach i inne mniej lub bardziej niedorzeczne wnioski tam kierowane. Wszystko to złożyło się na efekt kojarzenia przez większość obserwatorów działań opozycyjnego już PiS z bezsilną szamotaniną z rzeczywistością, nie dającą zresztą innych efektów niż w najlepszym razie współczucie.

Refleksja i spadek emocji

Na wysokoenergetycznym i szybko choć intensywnie spalanym paliwie PiS daleko już nie zajedzie i prezes musi mieć tę świadomość. Nie musi ona pochodzić z obserwacji otoczenia, co nigdy nie było dla niego przesadnie istotne. Istotne jest jednak wyczucie nastroju partii, a w tej sprawie prezes po pierwsze ma orientację, a po drugie - na tym mu zależy. Nie jest żadną tajemnicą, że w PiS istnieją frakcje. Dziś nie jest już nawet tajemnicą, jak nienawistnymi i wulgarnymi określeniami opisują się nawzajem ich przedstawiciele i jak daleko w łamaniu prawa są się gotowi posunąć, żeby zaszkodzić przeciwnikom. Mówiąc wprost - PiS trzeszczy w szwach. Nie tylko z powodu walki frakcji o ew. przywództwo w partii, gdyby się okazało, że jednak prezes zrezygnuje. 

Ulubiona oblężona twierdza

Histeryczne działania polityków PiS po części wynikają też ze strachu - właśnie dlatego, że stopniowo i systematycznie odsłaniana jest kuchnia sposobu sprawowania przez nich władzy; CBA podsłuchiwała Obajtka, Fundusz Sprawiedliwości finansował oprogramowanie antyterrorystyczne, którego używano do inwigilacji opozycji, Wawrzyk odmawia składania zeznań, Soboń niczego już nie pamięta itd. Sama możliwość zapytania o którąś z kłopotliwych spraw nawet dla najuczciwszych zwolenników PiS jest co najmniej niekomfortowa. Ta wspólnota zagrożenia wzmaga potrzebę posiadania doświadczonego przywódcy, który opracuje strategię obrony i będzie konsekwentnie organizował obronę swoich ludzi.

Sprawdzony dowódca obrony twierdzy

W ten właśnie sposób w wysłużone już, ale doskonale sobie i innym znane buty szefa obrony oblężonej twierdzy wejść może tylko jeden człowiek - prezes. Żaden z pretendentów do kierowania partią nie daje przecież gwarancji obrony kogoś, kto należy do zwalczającej go frakcji. Obajtek nie powinien więc oczekiwać ochrony od Sasina, Sasin od Czarnka, Morawiecki od Obajtka itd. Odpowiedzialność za utrzymanie wszystkich może wziąć tylko sam prezes, od lat rozgrywający i trzymający w ten sposób razem całe to środowisko. Gdyby prezes odszedł, w PiS w zaczęłyby się ruchy odśrodkowe, co skończyłoby się dla partii źle. To jednak, że szefem partii pozostaje autor fundamentalnego i wciąż powtarzanego błędu, który kosztował ją kolejny raz utratę władzy - także sukcesu nie wróży.