Tenisowa teoria Wimbledonu wygląda następująco: zwyciężczyni meczu Agnieszka Radwańska - Na Li zagra w finale, bo w półfinale zamiast z wielką Sereną Williams przyjdzie się zmierzyć z Kaią Kanepi albo Sabine Lisicki. Jest o co walczyć.

Tegoroczny Wimbledon jest nieprzewidywalny - nie jest to teza odkrywcza, bo o pogromie faworytów słyszymy właściwie od początku turnieju. Tym niemniej porażka Sereny Williams z Sabine Lisicki zaskoczyła wszystkich i otworzyła kilku zawodniczkom drzwi do finału.

Już po losowaniu drabinki wiedzieliśmy, że w półfinale na Amerykankę może trafić Agnieszka Radwańska i cóż... sporo osób wydało prosty osąd "Agnieszka wyżej półfinału nie podskoczy" - w końcu jeszcze nigdy z Williams nie wygrała. Teraz drogę "wyczyściła" jej Lisicki. Nie ma co owijać w bawełnę: o finał lepiej grać z nią albo Estonką Kanepi. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę i Chinka Na Li, która na pewno nie odpuści.

Upór i chęć walki pokazali wczoraj rywale Polaków. Choć Janowicz i Kubot byli faworytami, to mało znany Francuz Adrian Mannarino i doświadczony Austriak Jurgen Melzer za wszelką cenę chcieli odprawić Polaków z kwitkiem. Nic dziwnego - szansa na wielkoszlemowy ćwierćfinał przed takimi zawodnikami otwiera się niezwykle rzadko i nikt nie chce jej oddać bez walki. Teraz tak samo z Radwańską postąpi Na Li.

Wydaje się, że tylko ćwierćfinał Kvitova - Flipkens może być jednostronny, ale przecież nie musi. Mecze Stephens - Bartoli, Kanepi - Lisicki i Radwańska - Li mogą przynieść sporo emocji. Oby z polskim happy-endem.

PS. Swoją drogą ciekawe, czy ktoś przewidział taki zestaw ćwierćfinałowych par. W męskim turnieju można trafić parę Djoković - Berdych i Ferrer - del Potro, ale już Janowicz - Kubot, i Verdasco - Murray to wyższa szkoła jazdy. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że u panów tych oczywistych ćwierćfinalistów jest troszkę więcej.