Załatwiałem sprawę w urzędzie. Małe okienka i wielkie lśniące płyty. Na nich nieprzebrane tłumy spoconych interesantów, wznoszących oczy ku wyświetlaczowi numerków. Za szklanymi drzwiami gabinetu kierowniczka, szykowna jak serialowa gwiazda i obrażona, że musi pracować w towarzystwie nieprzystojnego tłumu.

Tłum byłby mniejszy, a zmarnowany czas krótszy, gdyby urzędnicy nie przyjmowali interesantów „lepszej kategorii” poza kolejką, bez numerków. W zasadzie sytuacja była skandaliczna, ale my, motłoch nie protestowaliśmy, onieśmieleni blaskiem sztucznego marmuru i majestatem wyniosłej kierowniczki.

Wyjątkiem okazał się być dżentelmen w szarym ortalionie i dawniej białym szaliku, który nagle nabrał powietrza, ruszył, zapukał do gabinetu dyrektorki i wtargnął za szklane drzwi.

Po chwili, kiedy właśnie miałem po raz setny przeczytać numerek na moim osobistym papierku i również po raz setny porównać go z liczbą na wyświetlaczu, z gabinetu wyskoczył samotny bohater w ortalionie. Miał zmierzwione włosy, wypieki na twarzy i minę taką, jakby z oburzenia postradał rozum. Kierowniczka lodowatym głosem żądała zza uchylonych drzwi „ochronę poproszę”, a on, w rozchełstanym ortalionie, z rozpostartym szalem, leciał ku wyjściu i w uniesieniu wołał: „niech bomba atomowa spadnie wreszcie k… na ten kraj, niech się k… wszystko zapadnie pod ziemię, bo tu już się k… nie da żyć”.

Jakkolwiek trudno nie zgodzić się z ogólną diagnozą stanu państwa, poczynioną przez wzgardzonego przez kierowniczkę interesanta, postulowane przez niego środki zaradcze, uznałem za dość drastyczne, a zarazem trudne w realizacji.

Siedząc nadal w dusznej poczekalni, przypomniałem sobie jednak, że zwiedzając księgarnię natrafiłem niedawno na cały szereg dzieł, których autorzy przekonują, że chwila ukrócenia cierpień krajowych interesantów, a nawet ludzkości w ogóle, jest już całkiem bliska. Literatura Armagedonu stała poniżej półki z poradnikami dietetycznymi, tuż obok przewodników po seksie. Jakby nigdy nic, błyskała okładkami stylizowanymi na wieczną otchłań. Elektryzujące tytuły obwieszczały rychły koniec świata.

Zaciekawiony zacząłem wertować tomy i już po godzinie szybkiego przeglądania posiadłem tajemną wiedzę o zbliżającej się zagładzie. Autorzy tych w pełni katastroficzych książek są zgodni, że koniec świata nastąpi za niecałe pięć lat. Wiedzę tę czerpią wprost z kalendarza Majów, który nie przewidywał trwania ludzkości po 22 grudnia 2012 roku.

Niestety nie jest jasne, co ma spowodować przedświąteczną katastrofę. Według jednego z wieszczów, astronomowie sprzed wieków wyliczyli, że w ziemię uderzy kometa. Inny stwierdza, że kapłani Majów przewidzieli niespodziewane odwrócenie biegunów i związane z tym trzęsienia ziemi, niezliczone erupcje wulkanów, zapadnięcie się lądów i inne widowiskowe niespodzianki. Jeszcze inny autor wskazuje raczej na majowych jasnowidzów, którzy jakoby przewidzieli totalną wojnę atomową.

Autorzy dzieł napisanych, jakby nie było, przed wybuchem kryzysu finansowego, proponowali, by nie przejmować się już sprawami tego świata, spieniężyć majątek i gromadzić żywność, zaś zamiast domów, budować łodzie.

Pamiętacie pewnie wysyp podobnych proroctw na przełomie wieków. Może przypominacie sobie nawet głośną ukraińską sektę końca świata, kierowaną przez niejakiego Jurija Kriwonogowa i jego kochanicę Diwę Kristusową. W ostatnich latach zagłada miała już nastąpić kilkanaście razy, więc podejrzewam, że pisarze ci, sami nie traktują zapowiedzi całkiem poważnie i dzięki honorariom za niewesołe książki, wybudowali sobie piękne domy na stałym lądzie.

Gdyby jednak okazało się, że całkiem przypadkowo mieli rację, wyniknęłaby z tego jedna niezaprzeczalna korzyść.

Koniec wrednej kierowniczki.