Bracia i siostry kinomani! Ten rok może być przełomowy dla historii polskiego filmu. Oscara co prawda nie dostaniemy, ale nic to. Na naszych oczach rodzi się bowiem nowatorska metoda na uzdrowienie sytuacji w kinie i służbie zdrowia jednocześnie.


Zaczęło się niewinnie. Korzystając z chwili wolnego wybrałem się do kina na "W ukryciu" Jana Kidawy-Błońskiego. Anonsowany jako thriller okazał się być w istocie intrygującą historią o toksycznej miłości pomiędzy dwoma kobietami, zdradzie, kłamstwie i mrocznych stronach człowieczeństwa. Można mu wiele zarzucić, ale trudno go oskarżyć o nijakość. Można się zastanawiać, czy wpisanie całej historii w kontekst II wojny światowej i relacji polsko-żydowskich miało jakiś - poza czysto marketingowym - głębszy sens. Objawem złej woli byłoby jednak niedocenienie odwagi, kreatywności, ale też czysto warsztatowej biegłości i dbałości o każdy szczegół (warto wspomnieć tu wyśmienite, choć epizodyczne kreacje Jacka Braciaka czy Tomasza Kota).

Jakiś czas po seansie naszła mnie ochota na niewinnego psikusa. Postanowiłem sprowokować Parlamentarny Zespół ds. Przeciwdziałania Ateizacji Polski do wyrażenia opinii na temat filmu. To znane z niebanalnych działań i nieszablonowych sądów ciało dostarczyło już internautom wielu powodów do śmiechu. Pomyślałem, że tak samo może być i tym razem…

Zaczepiłem na Twitterze szefa PZ ds. PAP (koszmarny skrót, przyznacie Państwo) posła Andrzeja Jaworskiego. Ciekawe, dlaczego Parl. Zespół ds. ateizacji nie wziął się jeszcze za nowy film Kidawy-Błońskiego. Przerwa świąteczna się przedłuża? - rzuciłem od niechcenia. Gdzieś w głębi duszy miałem nadzieję, że przewodniczący dostrzeże moją, dość grubo ciosaną ironię lub po prostu odpowie: Proszę pana. Jesteśmy poważnymi ludźmi. Nie rozmieniamy się na drobne, a zajmujemy się tym, za co płacą nam obywatele. Ech, święta naiwności… A wystarczyło pomyśleć, że jaka Wall Street, takie wilki.

To raczej przypadek dla psychiatry - odpowiedział mi z pełną powagą przewodniczący Jaworski. Mnie interesuje to, ile na to poszło publicznych pieniędzy - dodał. Najpierw myślałem, że coś mi się przywidziało. Potem szukałem najmniejszych śladów przymrużenia oka, dystansu czy  nawet niezręcznego dowcipu. Na koniec zrobiło mi się wstyd.

Rozumiem dystans, sceptycyzm czy dezaprobatę. Pamiętam jednak, bo to nie było tak dawno, że kwestionowanie zdrowia psychicznego oponenta i jego poczytalności nazywano przemysłem pogardy. Coś się zmieniło? Coś przegapiłem? A może przemysł pogardy jest tylko wtedy, jak nami gardzą, a nie, jak my gardzimy…

Niespodziewane narodziny nurtu psychiatrycznego w krytyce filmowej budzą u mnie także wątpliwości innego rodzaju. Czy także ja - skoro po wyjściu z kinowej sali nie wstrząsały mną spazmy obrzydzenia - powinienem wraz z resztą widowni skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą? Czy jest dla mnie jakaś nadzieja, skoro nie bez satysfakcji obejrzałem zdegenerowanego "Wilka z Wall Street", wybiorę się na rozpitego do granic "Anioła" Wojciecha Smarzowskiego, a pewnie nawet i "Nimfomankę"?

Co pokazała mi ta historia? Paradoksalnie to, że wciąż warto mówić i pisać o filmie. Rzetelnie, ale z pazurem. Przekornie i niesztampowo. Odważnie, ale bez językowego kibolstwa.  Z rzemieślniczą biegłością, ale też zwyczajną ludzką przyzwoitością.

Przypomniały mi się też gorzkie słowa Agaty Trzebuchowskiej, która wcieliła się w tytułową bohaterkę obsypanej nagrodami "Idy" Pawła Pawlikowskiego. Gdy kilka miesięcy temu rozmawialiśmy o dość absurdalnych oskarżeniach wysuwanych pod adresem twórców tego dzieła, powiedziała: Trudno jest robić sztukę w Polsce, gdzie wszyscy są tak skoncentrowani na krzywdzie, że we wszystkim się jej doszukują. Trudno, ale to nie znaczy, że się nie da i że nie warto…

Przed nami fantastyczny filmowo początek roku. Smarzowski, Pasikowski, von Trier, potem gorączka oscarowej nocy. Cieszmy się tym, bo w gruncie rzeczy o to chodzi. A wiadomemu zespołowi pozostaje życzyć luzu… właśnie tam. Dał nam przykład Janek Ziobro, jak zwyciężać mamy!