Gdy widzisz, że Twój znajomy dziennikarz czyta biografię innego dziennikarza to wiedz, że coś się dzieje. Nie musi to od razu znaczyć, że – cytując klasyka – szatan się nim interesuje. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że taka sytuacja ma w sobie coś perwersyjnego. Zastanawiający jest zresztą także sam fakt, dlaczego w ogóle powstają biografie dziennikarzy. Przecież jesteśmy jak piekarze, stolarze, taksówkarze, sprzątaczki i manicurzystki – robimy w usługach dla ludności. Lubimy się łechtać opowieściami o tym, jak ogromny stres, gigantyczna presja i monstrualna odpowiedzialność towarzyszą naszej pracy. Może i tak, ale co w takim razie ma o sobie powiedzieć pierwszy lepszy chirurg z powiatowego szpitala?

Książkę 7dni. Świat Andrzeja Turskiego wziąłem do ręki z poważnymi oporami. Proszę nie zrozumieć mnie źle - daleki jestem od tego, by odmawiać jej bohaterowi czegokolwiek. Nigdy nie byłem jego fanem, nie śledziłem skrupulatnie jego medialnych poczynań, co nie zmienia faktu, że kojarzy mi się dość pozytywnie. Specyficzna mieszanina profesjonalizmu, wdzięku i talentu popularyzatorskiego z pewnością dała się lubić. Nawet wtedy, gdy człowiek był jeszcze za młody, by tak do końca rozumieć, co mówi do niego ten siwy pan z telewizora.

Czego się obawiałem sięgając po książkę o Turskim? Przede wszystkim tego, że wspomnienie pisane przez dwie związane z nim osoby (córkę i bliską współpracowniczkę) przerodzi się - nawet w sposób niezamierzony przez autorki - w niestrawną dla reszty świata laurkę. Że mimo dobrych chęci wyjdzie z tego kolejny dziennikarski pomnik - wyidealizowany, oderwany od rzeczywistości i tak naprawdę nikomu nie potrzebny. W końcu czego jak czego, ale samozachwytu to środowisku nie brakuje.

Książka Urszuli Chincz i Anny Morawskiej - za co chwała autorkom - nie udaje biografii chłodnej, bezstronnej i zdystansowanej. Jest opowieścią pełną ciepłych osobistych wspomnień i tęsknoty za człowiekiem, którego już nie ma. Autorki zbierają i porządkują historie z przeszłości, ale jednocześnie - czasami nie wprost, w sposób łatwy do przeoczenia dla czytelnika spoza środowiska - mówią o sprawach teraźniejszych. Ich język, styl narracji, a nawet dobór epizodów pokazują dziennikarskie tęsknoty, obawy i marzenia. Nie chodzi tu bynajmniej o idealistyczne wzdychanie, że "kiedyś było lepiej". Z wieloma sprawami podnoszonymi wprost czy tylko dyskretnie sygnalizowanymi przez Chincz i Morawską trudno byłoby się nie zgodzić. W katorżniczej pogoni za newsem bardzo łatwo zgubić styl, wdzięk i warsztat o szacunku do siebie czy odbiorcy nawet nie wspominając. Łatwo stracić orientację w sytuacji,  gdy coraz mniej jest miejsca na ryzyko, eksperymentowanie, odkrywanie i kreowanie, a wszystko sprowadza się do tworzenia atrakcyjnego - głównie z perspektywy reklamodawców - "contentu". "Ludzie to lubią, ludzie to kupią" - co było dalej, wszyscy dobrze pamiętamy. My będziemy psioczyć na nich, oni na nas, ale interes będzie się kręcił. W końcu wszystko układa się w (pato)logiczną całość...

Książka Chincz i Morawskiej ma jeszcze jedną ogromną zaletę - autorki nie uderzają w katastroficzno-lamentacyjne tony. Na przykładzie historii swojego bohatera pokazują, jak zmieniły się polskie media w ciągu kilku ostatnich dekad. Nie pouczają, nie straszą, nie snują katastroficznych prognoz - można powiedzieć, że dzielą się pewnym twórczym niepokojem. Warto się nim "zarazić" i pielęgnować w sobie ten stan - niezależnie od tego, w którym miejscu medialnej karuzeli się znajdujemy.