Czy wiedza historyczna może trafiać przez żołądek do serca? Okazuje się, że jak najbardziej. Przetestowałem tę prawidłowość na własnej skórze i oprócz podziwu dla autorki wyjątkowego projektu z pogranicza historii i gastronomii mam w głowie wiele pytań i refleksji. Niektóre są lekkie i smakowite, a inne gorzkie i ciężkostrawne.

Czy wiedza historyczna może trafiać przez żołądek do serca? Okazuje się, że jak najbardziej. Przetestowałem tę prawidłowość na własnej skórze i oprócz podziwu dla autorki wyjątkowego projektu z pogranicza historii i gastronomii mam w głowie wiele pytań i refleksji. Niektóre są lekkie i smakowite, a inne gorzkie i ciężkostrawne.
Powstańcy Warszawcy podczas posiłku /CTK /PAP

Okupacja od kuchni Aleksandry Zaprutko-Janickiej to książka warta zauważenia choćby z tego względu, że wpisuje się w niezwykle wartościowy, choć niestety dość niszowy nurt mówienia o polskiej historii. Nie ma tam martyrologii i cierpiętnictwa, ale też szukania zdrajców, zaprzańców czy oznak zbiorowego obłędu. Co zatem jest? Jakkolwiek pompatycznie by to w dzisiejszych bezideowych czasach nie brzmiało - hołd złożony dzielności i pomysłowości tych, o których raczej się nie pamięta. Dlatego blisko tej publikacji do projektu "Teraz’44", z którego twórcą rozmawiałem kilka miesięcy temu.

Że bez jedzenia trudno mówić o jakiejkolwiek walce - wiemy wszyscy. Ale co innego wiedzieć hasłowo, a co innego szczegółowo. Autorka sprawia, że pojęcia, które większość z nas bez większego entuzjazmu przyswoiła w czasie edukacji szkolnej wreszcie zaczynają mieć sens, nabierają kształtów, smaków i zapachów. Historie o żywności ukrywanej nawet w trumnach czy szmuglowanej z pomocą kotów odwracających uwagę niemieckich psów czyta się z wypiekami na twarzy. Trudno przejść też obojętnie obok dania przytoczonego w tytule - Powstańcy Warszawscy zaserwowali je "Borowi" Komorowskiemu, który przyjechał odznaczyć jednego z nich. Czy wiedział, co je? O tym historia milczy.

Okupacja od kuchni nie jest rzecz jasna wyłącznie zbiorem dykteryjek związanych ze zdobywaniem żywności czy różnymi przejawami - jak nazywa to autorka - "kuchni bez przesądów". Stanowią one - podobnie jak przepisy na konkretne potrawy - z pewnością ważny, ale na pewno nie kluczowy element tej publikacji.

Autorka - niezależnie od tego, czy pisze o szmuglerach, okupacyjnych świętach czy kawiarniach, w których pracowały gwiazdy ówczesnego sportu - przez cały czas pokazuje tak naprawdę jedno. Dość odważnie - w dzisiejszych czasach to akt odwagi - daje nam do zrozumienia, że możemy być dumni z naszych babć i prababć, które wspinały się na wyżyny kreatywności i były mistrzyniami w robieniu czegoś z niczego. Nie mamy się czego wstydzić. Możemy się jedynie zastanowić, dlaczego w nieporównywalnie łatwiejszych czasach coraz rzadziej bierzemy z nich przykład...

Dajemy sobą manipulować w coraz mniej wyrafinowany sposób, pozwalamy się dzielić i konfliktować. Myśląc o swojej wygodnej przyszłości rozpanoszeni w przestronnych i umeblowanych za nasze pieniądze gabinetach cynicy obrzydzają nam teraźniejszość i odbierają dumę z przeszłości. My ze smutkiem kiwamy tylko głowami, jakbyśmy chcieli powiedzieć: "W zasadzie to macie rację. Przecież to wszystko załgane, dwuznaczne i moralnie wątpliwe".