Wiedza o Złu? Na co komu potrzebna? Co może dać nicość rosnąca w nas w miarę zdobywania pseudo-trofeów ciemnej samoświadomości? Dosłownie Nic. Oto „Zaginione Ewangelie według Ala Jourgensena”. Przebrnąłem przez tę księgę brudu, jakbym wchodził coraz głębiej w dzielnicę ruder, gdy zachodzi słońce wiary i rozumu. Oglądam się za siebie i widzę swój długi, długi cień ciągniony po bruku, aż do wejściowej bramy - odwróconej okładki z napisem „Ministry”. „Y” tworzy tu znak pacyfy do góry nogami. „M” jest wpisane w koło i składa się z dwóch liter „A”, jak rebus: podwojony gest Anarchii? Chaos do potęgi drugiej? „S” to piorun, wyrwany z run; zdublowany nabrałby nazistowskiej mocy, ale nie dam się nabrać, bo to tylko cytat, czyli „sampel”. Podobnie „T” – niby krzyż Jezusa.

Al Jourgensen, lider legendarnej rockowo-industrialno-metalowej grupy "Ministry", przez grubo ponad ćwierć wieku swojej działalności pozostawił po sobie malownicze zgliszcza. To jest taki typ artysty, który buszuje po wysypisku śmieci, aby ze śmierdzących odpadów cywilizacji tworzyć niepokojące kompozycje. Jednak ich wyjątkową estetykę najpełniej widać z dystansu, najlepiej z lotu (stalowego) ptaka. Dopiero wtedy można dostrzec jak przypadkowo wydawałoby się dobrane elementy - plastykowe opakowania po pop-kornie, kupy metalowego złomu, szmaciane resztki dawnych mód, gnaty obrane z mięcha w przemysłowych rzeźniach - układają się we wzory przeznaczone do nowej estetycznej kontemplacji. Nie byłem w stanie całkiem się wyłączyć, by - ot tak- to chłonąć.

Lewa ścieżka artystycznego życia wymaga bowiem za każdym razem nihilistycznych zaklęć: znienawidź siebie samego z całego serca swego i miłuj w bliźnim, co jemu niemiłe. Rolą paradoksalnego twórcy-destruktora jest ciągła walka z jakimkolwiek ładem, także tym przez przypadek stworzonym przez siebie. To pewnie dlatego Al Jourgensen pogrążył się w permanentnej autodestrukcji, demolując kolejne figury swego wykreowanego "ja", stwarzanego w postępujących po sobie aktach dewastacji. Odbiorca tak zmiennej muzyki, coraz bardziej zahipnotyzowany, podąża jak durny gryzoń za fletem baśniowego szczurołapa. Zadaję sobie proste pytanie: co mnie pociąga w tak odpychającej personie? Jakiż chaotyczny atraktor kryje się w jego mało "atrakcyjnych" kompozycjach?

Kolejne pytanie, bez owijania w stylistyczną bawełnę: czy taka zabójcza muzyka musi wypływać z życia i czy zawsze ma wpływ na życie? Wprawdzie stawiam te problemy wprost, ale nie chcę prostackich rozwiązań. Nie zamierzam tych spraw sprowadzić do banalnych konstatacji. Banalność zła tkwiącego w kompozycjach Jourgensena maluje się przecież, pewnie nie tylko dla bożych prostaczków, na samym obliczu twórcy. Oto twarz-maska, która mogłaby straszyć w satanistycznych horrorach: wprawione zęby po rekonstrukcji szczęki, kolczyki w nosie, rzędy ćwieków w brwiach i wargach, oraz wzrok mesmerysty zza cyrkowych szkiełek. Na okładce "Zaginionych ewangelii" mamy słit-focię lidera "Ministry" uśmiechającego się demonicznie do czytelników - przyszłych i ... niedoszłych.

Acedią chrześcijaństwo nazywa duchową pustynię, absolutne wewnętrzne wypalenie, całkowite zobojętnienie na los swój i innych. Są ludzie, którzy ten stan przeżywają częściej, dłużej i głębiej od innych. Samodzielna walka z acedią jest tak trudna, że niemal beznadziejna. Człowiek nie jest w stanie poradzić sobie z nią sam. Jak bowiem wykrzesać z siebie dobrą energię do walki z całkowitym brakiem życiodajnej siły ducha? Tylko powieściowy baron Münchhausen był w stanie sam za włosy wyciągnąć się z bagna. Z wewnętrznego trzęsawiska inni nam muszą pomóc się wydostać. Ochrzczeni wierzący udają się do kapłana i korzystają z sakramentu pokuty, z modlitwy o uwolnienie, a w skrajnych przypadkach - z egzorcyzmów. Wierzący w medycynę leczą grzech acedii jak zwykłą depresję.

"Zaginione ewangelie" ukazują inny, typowy przypadek - zapełniania wewnętrznej pustki mieszankami narkotyków, alkoholi i psychotropów. Kokainowo-heroinowe mikstury, metadonowe koktajle Mołotowa zapalające raz po raz całe połacie psyche już wypalonej do cna; zimne, zmęczone światem oczy zakrapiane kroplami halucynogennego kwasu LSD; żłopane butlami wino, whisky, wódka i piwo; łykany garściami rohypnol, rozluźniający mięśnie i skołatane nerwy - po co o tym wszystkim pisać? Co może być dzisiaj frapującego w schematycznym do bólu życiu "alternatywnej" gwiazdy estrady? Komu chce się czytać o kopulacji? Kogo ciekawi zwyrodniały seks w jaskiniach współczesnych  troglodytów? No, a kto się pochyli nad kałużami płynów fizjologicznych?

Długie opisy ekstatycznych ekscesów są w "Zaginionych ewangeliach" poprzeplatane opowieściami o cierpieniu gwiazdora muzycznego podziemia. Sekwencje wypadków i upadków, złamań, krwotoków i amputacji, pękających wrzodów i wypadających zębów, odstawień i odtrutek są także rock’n’rollową kliszą, żałosną parodią Pasji z fałszywym Chrystusem w cierniowej koronie wbijającym sobie w żyłę igłę z roztworem sztucznego raju i realnego piekła. Gdyby tylko w tym zawierała się "zagadka" Ala Jourgensena, nie warto byłoby mu poświęcić nawet sekundy własnego życia. Nie dajmy się też zwieść stereotypowym opowieściom o trudnym dzieciństwie muzyka, wyobcowanego kubańskiego chłopca, który dopiero w wieku szkolnym nauczył się angielskiego.

Ewentualnie odnotujmy takie biograficzne fakty, ale może nie twórzmy na ich kanwie od razu jakiejś psychoanalitycznej amerykańskiej prawdy dla ubogich duchem. Z "Zaginionych ewangelii" dowiadujemy się wprawdzie, że Al Jourgensen urodził się jako Alejandro Ramirez Casas, nigdy nie poznał swego rodzonego ojca i przybrał nazwisko ojczyma, jednak czy takie egzystencjalne przypadki mają potem decydujące znaczenie w wyborze lewej albo prawej ścieżki życia? Wątpię. Nie mieszajmy duszy i ducha z psychologią. Moje, o wiele skromniejsze, doświadczenie życiowe nauczyło mnie, że tam gdzie psychologizowanie często nas zwodzi i wiedzie na intelektualne manowce, jako kompas przydaje się religijność. Stara wiara lepiej sobie radzi z przejawami nowej duchowości.

Modlitwa ma swój cień i nie jest to tylko milczenie: bez Boga lub przeciw Bogu. Są także ciemne modły i nie mam tu wyłącznie na myśli celowo satanistycznych inwokacji. Przez "ciemność" rozumiem po pierwsze "niejasność" czyli hermetyczność przekazu. Bywa, że takie na pozór zupełnie niezrozumiałe komunikaty dają się jednak pojąć, ale w inny, nie całkiem werbalny sposób. Pomaga w tym dodatkowa otoczka dźwiękowa, w specyficzny sposób rozumiana "muzyczność". Biorę to słowo w cudzysłów, choć może nie powinienem, skoro definicja tego, co jest muzyczne bardzo się poszerzyła od ubiegłego stulecia dzięki eksperymentom różnych awangardzistów. Szumy, dźwiękowe kolaże, sample czyli wycięte fragmenty głosowe to już dziś właściwie norma. 

Oto jak sam powstawał jeden z największych "hitów" Ministry pod znamiennym tytułem "Jesus Built My Hotrod" - "Jezus zbudował mojego hotroda". (Hot rod to model auta. Nazwa prawdopodobnie  pochodzi od angielskiego zwrotu "hot roadster". Tego terminu używano  w latach 50. i 60. jako pogardliwego określenia samochodu nie pasującego do głównego nurtu. Ciekawy trop znaczeniowy jeśli chodzi o muzykę grupy spoza "mainstreamu"). W "Zaginionych ewangeliach" czytamy o spontaniczności, która towarzyszyła komponowaniu tego utworu. Otwierający go monolog Jourgensena korespondował z bełkotliwym refrenem wokalisty Gibby’ego  Haynesa, nagranym podczas pijackiej "jam session" i pracowicie zmontowanym z kawałków.  

Nonsensowny tekst wygłaszany przez Ala brzmiał: "Wkrótce odkryłem, że cały ten rock to nie mrzonka/ Jerry Lee Lewis był diabłem/ Jezus był architektem, przed karierą proroka/ Nagle zakochałem się w świecie/ Mogłem więc zrobić jedno/ A było to ding a ding dang my dang along ling long". Dziennikarze - jak pisze Al- pytają go o czym jest ten wstęp, a on szczerze odpowiada, że nie ma bladego pojęcia. "Pełna improwizacja." Jednak w tym spontanie jest metoda. Jezus jako architekt niemodnego duchowego wehikułu, który nowi gnostycy poddają newage’owemu tuningowi spod znaku Aleistera Crowleya? To do księgi tego słynnego XX-wiecznego satanisty odnosił się tytuł płyty Ministry, z której pochodzi ta pieśń-  "Psalm 69: The Way to Succeed and the Way to Suck Eggs".

Erotyczne konotacje są całkiem czytelne. Polskie tłumaczenie angielskiego "suck" ("ssać") i "eggs" ("jajka") jeszcze bardziej razi wulgarną dosłownością. Może jedynie crowley’owska gra słów "succeed" ("mieć powodzenie, odnieść sukces") oraz tak samo wymawianego wyrażenia "suck seed" ("ssać nasienie") wymagałaby dodatkowego przypisu na temat rytuałów magii homoseksualnej, uprawianej w okultystycznych lożach. To do tej tajemnicy miał czynić aluzję satanista Aleister Crowley w rozdziale "Księgi kłamstw" opatrzonym znaczącą liczbą "69". Do kogo zaś "mrugał" Jourgensen cytując słynnego maga? Może próbował w zawoalowany sposób podać rozwiązanie zagadki sukcesu w branży? Jako zadeklarowany heteryk przyznaje się tylko do jednej heretyckiej "homo-przygody". 

Mógłbym długo gawędzić o moim (anty)bohaterze: choćby o innych jego grupach - Revolting Cocks czy Lard, o liderach amerykańskiej kontrkultury, z którymi współpracował, o guru psychedelii Timothym Learym czy Williamie  S. Burroughsie, twórcy kolażowej metody cut-up, polegającej na cięciu tekstu i losowym składaniu go na nowo. (Łatwiej pojąć utwory Jourgensena, jeśli zestawić je na przykład z "Nagim lunchem" Burroughsa.) Trzeba sobie powiedzieć: stop! Wbrew pozorom nie skrobnąłem tu recenzji książkowej, ani muzycznego felietonu. Napisałbym je być może dwie dekady temu, kiedy prezentowałem muzykę Ala w niedzielne poranki w radiu RMF. Twórca Ministry mawia: "Jeśli pamiętacie lata 90., najwyraźniej byliście gdzie indziej." Byłem tam chyba wtedy.