Po przeczytaniu pięknej książki Elżbiety Dzikowskiej "Polska znana i nieznana" poczułem wstyd za siebie. Tyle zakątków mojego kraju jest mi dalszych niż zagranica, tyle ojczystych krain wciąż leży gdzieś na skraju moich zainteresowań, tyle obcych miast zwiedziłem, zamiast najpierw zawitać tu: do Grudziądza - zjawiskowych spichrzy, Łowicza - miasta jarmarków, ale wcale nie jarmarcznego, czy też romańskiego Strzelna na Szlaku Piastowskim... Można by wymieniać te nazwy bez końca. A propos, Autorka w polskiej topografii dostrzega wyraźny znak: "Szlak Piastowski przebiega pętlą w kształcie ósemki (także znak nieskończoności) przez wiele miejscowości - od Pobiedzisk, którym Kazimierz Odnowiciel nadał nazwę na pamiątkę odniesionego pod nimi zwycięstwa, przez Poznań, który też pretenduje do bycia pierwszą stolicą Polski, przez Lubostroń, Żnin, Inowrocław, a także przez Wenecję, gdzie znajduje się ciekawe muzeum kolejki wąskotorowej, którą nawet dzisiaj można odbyć podróż (ale do pobliskiego Rzymu tory nie dochodzą) i Rogowo z atrakcyjnym zwłaszcza dla dzieci Parkiem Dinozaurów."  Pani Elżbieta krąży po Polsce, robi wielkie pętle i małe pętelki, mega-ósemki po całych regionach i wstążeczki Möbiusa po niewielkich wioskach. Wszędzie znajdzie piękno i dobra polskości. 

           

Oglądam na zamieszczonych w książce fotografiach zbliżenia architektonicznych pereł, widoki sakralnych budowli, panoramy cudów natury, a także portrety moich rodaków zamieszkujących przeróżne regiony Ojczyzny i czuję, jak wypełnia mnie uczucie podziwu i dumy oraz zwyczajna radość. Oto zdjęcie, które przedstawia toruński spichlerz i sąsiednią kamieniczkę, mieszczące Muzeum im. Tony’ego Halika, słynnego podróżnika, nieżyjącego już od szesnastu lat męża Elżbiety Dzikowskiej. Zacną ma siedzibę ta kulturalna placówka, godną urodzonego w Toruniu legendarnego globtrotera, który - jak czytamy w książce - nazywał się naprawdę Mieczysław Sędzimir Halik. "Kiedy po wojnie, jako pilot RAF-u, osiedlił się w Argentynie, nikt nie potrafił wymówić jego pięknych słowiańskich imion, toteż zamienił je w paszporcie na Antonio, które - gdy po latach zaczął pracować w amerykańskiej sieci telewizyjnej NBC- przekształciło się w Tony’ego." Toruńskie muzeum ("przekształconego") imienia Halika wygląda jak smaczne pierniczki, polukrowane delikatnie pastelowymi tynkami. Coś pięknego! Jak dwie piernikowe chatki (dobrej) baby Jagi. Prawdziwa bajka! A to tylko jeden z wielu przykładów urody polskich miast i miejsc. Właściwie każda strona książki przynosi osobne objawienie.  

Leniwi i konformistyczni turyści tacy jak ja nigdy nie pomyśleliby, że mogą odbyć fascynującą podróż z Krakowa do Bydgoszczy. Z miasta do miasta? Jaki to ma sens? Żeby to była jeszcze czeska Praga! - przemawia we mnie straszny snob. A przecież zamiast do metropolii nad Wełtawą mógłbym wybrać się do miasta nad Brdą, choćby po to, by obejrzeć kolekcję obrazów Leona Wyczółkowskiego. Bardzo chciałbym zobaczyć "na żywo" jego malarską iluminację na papierze, fascynujący świetlisty obraz akwarelą, tuszem i kredką zatytułowany "Wiosna w Gościeradzu". Czytamy w książce Dzikowskiej, że "przez wiele lat znakomity ten artysta mieszkał w nieodległym Gościeradzu - miał tam ulubiony dworek, a w nim pracownię." Trudno oderwać wzrok od tej gwałtownej, dworkowej, słonecznej wizji. Oto pusty, jakby przed chwilą opuszczony fotel, przed otwartym na oścież oknem; na parapecie leży otwarta książka, którą wertuje wścibski, dziki wiatr; przecież nie po to, by ją czytać, ten barbarzyńca tylko czasem wyje, nie porozmawiasz z takim gościem; wydziera się i wdziera do pustej komnaty, a razem z nim słońce, wariackie, gorące i jak w żagle dmie w firany fala światła i powietrza; a za oknem fenomen, drzewo gorejące, znak jak z Biblii, albo z heretyckich ksiąg schulzowskiej wiosny, sezonu horoskopów ogromnych i oszałamiających!    

Sycę też oczy gotyckimi pejzażami Chełmna i chłonę wiedzę o tym mieście, tak nowym dla mnie, jakbym czytał o jakichś zamorskich ośrodkach. Nie wiedziałem, że ten gród w Kujawsko-Pomorskiem nazywano "Krakowem północy" i rzeczywiście jego średniowieczne kościoły i bramy, gotycko-renesansowy ratusz, secesyjne kamienice są jak zwierciadlane odbicia budynków w starej stolicy nad Wisłą. Mamy się czym szczycić! Europejska kultura i cywilizacja na terenie Polski jest bardzo stara, wielowiekowa. Brzmi to jak banał, ale przestaje być truizmem, gdy uświadomimy sobie, jak mocno nasycone historią jest choćby Chełmno, nieduże miasto, które przecież nie jest specjalnie sławne, nawet w naszym kraju. Elżbieta Dzikowska podkreśla, że jego miejskie dzieje sięgają 1233 roku, założono je na "prawie chełmińskim, wprawdzie pochodnym od magdeburskiego, ale łaskawszym dla osadników." Chełmno to średniowieczne Sèvres, mieścił się tu wzorzec miary stosowany w całym państwie krzyżackim. Na ścianie ratusza można podziwiać "pręt chełmiński". "Liczył on 4,35 metra, dzielił się na 7,5 łokcia (łokieć = 58 cm) i 16 stóp (stopa = 27 cm). (...) Za pomocą pręta chełmińskiego wyznaczano między innymi szerokość ulic, która winna wynosić 2,5 pręta, czyli około 11 metrów."  

Kanon piękna, jak dla mnie, nie jest precyzyjny, nigdy nie jest odgórnie, arbitralnie dany. Weźmy choćby takie spichlerze nad brzegami Wisły w stutysięcznym, powiatowym Grudziądzu - mieścinie, jakby mógł lekceważąco wyrazić się jakiś obywatel globu, obieżyświat ceniący tylko obce strony. Dla mnie Grudziądz malowany barwą rozmaitą jest prawdziwą rewelacją, feerią farb i gam. Podziwiam panoramę grudziądzkiej starówki, zwartą masę ceglaną nad brzegami rzeki, mury lśniące różnymi ochrami, ugrami, żelazistą tonacją nad ścianą zieleni. W albumie pani Elżbiety -historyka sztuki- każdy taki fragment miasta to wybitne płótno, fotografiom oddającym piękno miejskich struktur zawsze towarzyszy precyzyjny szkic: "Najstarsze dzieje miasta można kontemplować, wędrując szlakiem miejskich murów i spichrzów. Dlaczego to jeden szlak? Ano, bo spichlerze pełniły też niegdyś funkcję obronną. Ich dzieje zaczynają się w średniowieczu. Miasto zostało lokowane formalnie w 1291 roku, wkrótce trzeba je było zabezpieczyć i tak w XIV stuleciu zaczęto wznosić podwójne mury, wieże, bramy i baszty. W tym samym czasie powstawały nad Wisłą spichrze, od strony skarpy wielokondygnacyjne, od miasta znacznie niższe, ceglane, z drewnianym wystrojem od środka."

Akomodacja oka to umiejętność naszego wzroku do oglądania rzeczy znajdujących się w różnych odległościach. Jednak według mnie jest jeszcze inna "nastawność", która wprawdzie z tym zmysłowym zjawiskiem się wiąże, ale jednocześnie go przekracza. Jest to sprawność wyobraźni, którą tak jak tę oczną możemy ćwiczyć na albumie pani Elżbiety. Fotografia Starego Miasta w Grudziądzu posłużyła mi właśnie do takich eksperymentów z własną imaginacją. Kontemplowałem wysokie ceglane mury z małymi otworami oraz okienkami, i pozwoliłem moim myślom odbiegać w różnych kierunkach, a to w rewiry natury, kiedy ściany zbudowane ręką człowieka przemieniały się nagle w stromy rzeczny brzeg, z gniazdami jaskółek brzegówek, to znów obrazy w mojej głowie nabierały kształtów średniowiecznego egzotycznego pustynnego miasta, starej metropolii Maurów na Półwyspie Arabskim. Grudziądz zamieniał się w Szibam, tajemniczy Manhattan sprzed wieków, najstarszą dzielnicę wieżowców, z drapaczami chmur strzelającymi w górę wprost z jałowej ziemi. Podobieństwo kształtów było inicjacją dla dalszych moich dociekań: o analogiach cywilizacyjnych, o podobnych mocach w ludziach różnych ras i wyznań. Książka Dzikowskiej służy dzikim wędrówkom.

Mazury - cud natury. To już reklamowy slogan, jednak Autorka "Polski zwykłej i niezwykłej" potrafi wyciągnąć z niego bardzo oryginalne, bynajmniej nie reklamiarskie treści. Ujęła mnie nie tylko przypomnieniem historii Prusów, których mieczem nawracali Krzyżacy, ale wspomnieniem bardzo wybitnej, acz mało spopularyzowanej nawet w naszym kraju, postaci. "Polskę oskarżano o popieranie pogaństwa, ale jeszcze dzisiaj możemy być dumni z wystąpienia Pawła Włodkowica, rektora Akademii Krakowskiej, który na soborze w Konstancji potępił (w imieniu Władysława Jagiełły) nawracanie siłą, podkreślając, że narody mają prawo do zachowania tożsamości, niezależnie od wiary i obyczajów."  Nigdy dość podkreślania roli Włodkowica. Geniusz i prawość tego polskiego intelektualisty powinna mu przynieść co najmniej europejską sławę. Niestety świat ceni cynicznego pragmatyka polityki Niccolo Machiavellego, a nie wie nic o naszym wspaniałym, prawdziwie chrześcijańskim, politycznym myślicielu.  Włodkowic na soborze w latach 1414-1418 udowodnił, że Polska prowadziła z Krzyżakami wojnę sprawiedliwą, a to zakon był agresorem, który łamał prawa zarówno boskie jak i ludzkie. Zakonnicy w białych płaszczach z krzyżem byli naprawdę herezjarchami, a nie rycerzami Chrystusa.                

Inspiruje mnie jednak nie tylko historia i jej bohaterowie, ale i żywi ludzie współtworzący klimat danego miejsca. W "Polsce znanej i nie znanej" mamy całą galerię takich oryginałów. Jedną z tych postaci jest Krystyna Kozioł, mazurska "królowa Krutyni". Kim jest? "Kiedy podsłuchałam, jak świetnie szwargocze po niemiecku, zapytałam, czy jest Niemką czy Polką. - Mazurką- odpowiedziała bez wahania." - pisze Dzikowska o tożsamości swojej bohaterki. Siedemdziesięcioletnia kobieta nie-do-zdarcia przewozi turystów rzeką Krutynią do jeziora Krutyńskiego i z powrotem. W albumie widzimy "królową" na zdjęciu; zamiast korony pani rzek i jezior nosi białą czapkę z czarnym otokiem i złotym napisem "KAPITAN". Na jej twarzy panuje taka promienna radość, że także miłościwie nam wszystkim Czytelnikom panująca. Albowiem królewski gest nie jest przypisany tylko monarszym rodom, są u nas w Polsce postacie z ludu, które noszą w sobie jakąś zagadkową szlachetność, arystokratyzm ducha, który otacza te osoby wyjątkową aurą, niby nimbem niebiańskiej nobilitacji. Wiem, przesadzam, ponosi mnie styl, ale nie mogę opanować tej górnolotności, spoglądając na zjawiskową Łowiczankę, przecudnej urody pannę. Pięknie osłoneczniona głowa jest jak z obrazów starych dobrych mistrzów.                          

Łowicz między sacrum a profanum - tak Elżbieta Dzikowska zatytułowała ten rozdział swojej polskiej historii. Jestem pewien, że moje sakralne skojarzenia wywołane przez zwykłe zdjęcie dziewczyny nie było narzucone przez słowo komentarza. Bywa, że przewodnik sławnej podróżniczki śledzi się bez jej przewodnictwa i fotografie żyją swoim życiem. Ludowa chusta na głowie Łowiczanki tak się ułożyła, że całkowicie zasłoniła jej włosy i odsłoniła pięknie sklepione, wysokie czoło, w czym przypominała mi ujęcie słynnej "Dziewczyny z perłą" Jana Vermeera. Dziwne, że spoglądając na scenę, która mogłaby w innym przypadku posłużyć za pożywkę do niewybrednych żartów z tej całej "cepeliady", popadłem w dziwną zadumę, przyznaję nieco dla mnie żenujący stan, bo przecież nie lubię patosu, jak wielu z nas- współczesnych kpiarzy i cyników. Nie znoszę zwłaszcza własnej wzniosłości i zawsze z podobnych poetyckich lotów sam sprowadzam się na ziemię. Mimo to, na przekór samemu sobie, kontemplując cudownie malarskie oblicze dziewczyny, przywoływałem z pamięci ten słynny wiersz Z. Herberta:  "wzywam was Starzy Mistrzowie (...)/ sprawcie niech spadnie ze mnie/ wężowa łuska pychy". Czemu mam się wiecznie modlić do bożka ironii? Dlaczego nie mogę sobie pozwolić na męskie wzruszenie?       

Odmalowuję słowami -własnymi i zapożyczonymi- swoje prywatne wrażenia z lektury i oglądania bedekera, bo to bardzo bogate, osobiste doświadczenie. Oczywiście nie zastąpi ono prawdziwej wędrówki. Nie chciałbym, żeby realne wycieczki zostały zastąpione przez wodzenie palcem po mapie i podczytywanie Wikipedii, tak jak coraz częściej spotkania tête-à-tête zamieniają się w wirtualne pogaduszki na Skype. Użyłem na określenie książki Elżbiety Dzikowskiej trącącego myszką słowa "bedeker" nie po to, by porównywać jej osobisty przewodnik po kraju do słynnych niemieckich wydawnictw turystycznych zapoczątkowanych przez dziewiętnastowiecznego pisarza i księgarza niemieckiego Karla Baedekera. Chodzi mi o profesjonalizm Autorki, jej wszechstronność, głęboką wiedzę oraz dar opowiadania. Miałem ogromną przyjemność i zaszczyt rozmawiać z Panią Elżbietą, więc chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na niepowtarzalny styl jej gawędy, coś co umyka w tekście pisanym. Mam na myśli płynność i lekkość jej wymowy, a także charakterystyczną intonację, która powoduje, że melodia języka zamienia słowo mówione w swoisty śpiew. Z jej opowieści o Polsce możemy dowiedzieć się o nieznanych zakątkach, czerpiąc przy tym przyjemność z samego słuchania.

Są różne odmiany miłości Ojczyzny. Według mnie najpełniej określił to wybitny polski pisarz Józef Mackiewicz w powieści "Lewa wolna". Według jednego z bohaterów tej książki istnieje kilka rodzajów patriotyzmu: "patriotyzm narodowy, patriotyzm doktryny i patriotyzm pejzażu. Narodowy interesuje się tylko ludźmi zamieszkującymi dany pejzaż, ale nie pejzażem. Doktrynalny, ani ludźmi ani pejzażem, tylko zaszczepieniem doktryny. Dopiero patriotyzm pejzażu [...] obejmuje całość, bo i powietrze, lasy, i pola, i błota i człowieka jako część składową pejzażu". Bardzo często przypominałem sobie tę mackiewiczowską formułę podczas lektury "Polski znanej i mniej znanej". Nie tylko dlatego, że Dzikowska prezentuje taką całościową, albo mówiąc bardziej uczenie, holistyczną wizję polskości, odmalowując miejskie, wiejskie i całkiem dzikie krajobrazy, sięgając do historii i nawiązując do teraźniejszości, pisząc o genialnych dziełach sztuki ale i o nas - zwyczajnych ludziach zamieszkujących kraj nad Wisłą, Odrą, Nysą i Bugiem. Jednak jest jeszcze jedna cecha, która wydała mi się analogiczna do rozumienia "patriotyzmu pejzażu" przez autora "Kontry"- to szersza definicja polskości niż by to wynikało z jej wąskiego, doktrynalnego, nacjonalistycznego  pojmowania. Dlaczego to takie ważne?                 

Narodowe ideologie mają bowiem ogromny problem z rozumieniem polskiej tradycji zwłaszcza po 1945 roku, kiedy granice naszego kraju zostały przesunięte na Zachód. Nasz kraj, jak wiadomo, utracił rdzenne kulturowo i cywilizacyjnie terytoria Kresów, otrzymując swoistą rekompensatę na Zachodzie w postaci tzw. zachodnich Ziem Odzyskanych, zdominowanych przez wieki przez żywioł germański. Ta radykalna historyczna zmiana, geopolityczny ruch tektoniczny w połączeniu z Zagładą wielu polskich obywateli, spowodował rewolucję w naszej tożsamości. Ten rewolucyjny okres nadal trwa, musimy  przewalczyć w sobie anachroniczne modele patriotyzmu i wywalczyć na przyszłość nowe wzorce. To dlatego propozycja Józefa Mackiewicza wydaje mi się tak do tego przydatna. Warto przemyśleć, przepracować w sobie jego koncepcję "patriotyzmu pejzażu". Ten bardziej pojemny i uniwersalny paradygmat polskości obejmuje nie tylko powojenne "zdobycze" terytorialne z naszą, wciąż świeżą kulturą ciągle zaszczepianą na poniemieckich obszarach w PRL i III Rzeczypospolitej, ale też utracone regiony na Wschodzie, z licznymi materialnymi śladami polskości i obecnością naszego języka w cudownych kresowych odmianach. To jest inna idea Wielkiej Polski niż w rojeniach nacjonalistów.                          

Alternatywa dla aroganckich koncepcji polskości na wyrost to jedno. Na przeciwnym biegunie jest inna skrajność - polityka dyskredytowania naszej tradycji, historii i cech narodowych. "Patriotyzm pejzażu" trzeba przeciwstawić wszelkim kosmopolitycznym odbrązawiaczom zamieniającym każdą szlachetność dążeń w złom idei, anty-Midasom przemieniającym złoto w kał, żukom gnojarzom toczącym swoje brudne boje na łamach prasy, kartach podłych książek oraz ekranach wielkich kin. Nie może być tak, że głos o naszej Ojczyźnie ma prawo zabierać jedynie grupa tutejszych apatrydów, mentalnych bezpaństwowców opluwających wszystko, co polskie. Myślę to o osławionej "pedagogice wstydu", zmuszaniu Polaków do ciągłego bicia się w piersi za niepopełnione winy, pogardy wobec przodków i skruchy, że coś dziś śmie w jakikolwiek sposób przypominać dawne, patriotyczne dążenia. Trzeba przeciwstawić tej dywersyjnej anty-edukacji swoje szkolenie i samokształcenie. Na druk i obraz nasączone ideologiczną trucizną trzeba mieć własne antidotum. Jedną z tych odtrutek może być "Polska znana i mniej znana". Aż trudno mi było uwierzyć, że ta piękna Polska to jest ten sam przypadkowy kraj zacofanych ludzi obsmarowywany przez prasę, której "nie jest wszystko jedno".