Mord przy pomocy zastrzyku z fenolu po męczarniach w głodowym bunkrze – taka straszna śmierć spotkała polskiego franciszkanina znanego braciom pod zakonnymi imionami: Maksymilian Maria. Naprawdę nazywał się Rajmund Kolbe. Zamęczono go w niemieckim obozie Auschwitz dokładnie 73 lata temu. Miał wtedy nieco ponad 47 lat, niewiele mniej ode mnie, piszącego teraz te słowa. Ten osobisty ton mocno mnie żenuje. Siedzę przed komputerem, korzystając z wszelkich wygód i przywołuję tragiczny, wojenny los osoby duchownej, pozbawionej za życia wszystkiego, a po śmierci wyniesionej wysoko, na ołtarze. Mimo to pokonuję w sobie uczucie wstydu, osoby świeckiej i nie świętej. Maksymilian Maria Kolbe towarzyszył mi od dzieciństwa. I nadal jest mi bliski.

Inicjacja w świat - przedwojennej jeszcze - polskiej duchowości nastąpiła u mnie w wieku chłopięcym. Jako jedenastolatek w 1976 roku udałem się bowiem wraz z parafialną delegacją do Niepokalanowa, słynnego franciszkańskiego klasztoru-sanktuarium. To właśnie z tego podwarszawskiego ośrodka, stworzonego i rozbudowanego w latach 30. XX wieku przez ojca Kolbego, przywieźliśmy do mojej parafii w nowohuckich Mistrzejowicach kamień węgielny pod budowę nowego kościoła pod wezwaniem - błogosławionego wtedy - Maksymiliana Marii. To było niezwykłe przeżycie. Mówiłem wiersz stojąc przed Prymasem Tysiąclecia - niezłomnym Stefanem Wyszyńskim, a po powrocie poetycko witałem w parafii późniejszego papieża - kardynała Karola Wojtyłę.     

Łatwo dzisiaj wyśmiać podobne patetyczne doświadczenia. W dzisiejszej, cynicznej, mocno antyklerykalnej i w ogóle antykatolickiej epoce, takie kościelne "oficjałki" bywają często przedmiotem drwin i wulgarnych komentarzy. To zupełnie inny rodzaj antychrześcijańskiej postawy niż wtedy w PRL-u. W tamtych latach komuniści też zwalczali Kościół, ale robili to z pełną powagą, więc i świątynie były enklawą spraw poważnych oraz życia na serio. Gierkowska rzeczywistość rozdwajała się i rozszczepiała się moja świadomość. Realnym tego wyrazem był podział na szkolną klasę oraz salkę katechetyczną. Gdy jako ministrant i lektor czytałem Biblię i śpiewałem psalmy podczas Mszy świętych, jako uczeń recytowałem na apelach wiersze politruka - Adama Ważyka.              

Obraz świętego Maksymiliana Marii Kolbego, odziedziczony po dziadkach, stoi na półce z książkami w moim nowohuckim pokoju. Zza niego wyciągam teraz zaczytany tomik. Z okazji rocznicy męczeńskiej, obozowej  śmierci franciszkanina kolejny raz zaglądam do zbioru esejów nieżyjącego wybitnego polskiego pisarza Jana Józefa Szczepańskiego pt. "Przed nieznanym trybunałem". Jeden z tekstów zatytułowany "Święty" prozaik poświęcił zakonnikowi. Przed laty, jeszcze na studiach polonistycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim, ten portret Kolbego bardzo mi się podobał, podobnie jak cała książka, skonstruowana na zasadzie kontrastów. Tuż po konterfekcie  świętego J.J. Szczepański zamieścił literacki wizerunek Antychrysta epoki hippisów - Charlesa Mansona.            

Ściąga ze "Świętego", z której chciałem tu skorzystać bardzo mnie jednak teraz denerwuje. Zaskakujące dla mnie samego jest to, jak mocno zmienił mi się odbiór tego fragmentu "Przed nieznanym trybunałem". Nie wierzę wprost własnym oczom. Aż wydaje mi się niemożliwe, bym to ja uległ tak radykalnej metamorfozie. Byłbym w stanie uwierzyć, że to sam tekst Szczepańskiego przeszedł jakąś przykrą dla mnie ideową przemianę. Może to sam wizerunek Maksymiliana Marii w ramie za szybką ukazał prawdę zakrytą dla mnie w książce? Współobecność ikony męczennika tak wpłynęła na dzieło  świeckiego literata? Czyżby "świętego obcowanie" z tomem na półce obnażyło pisarską mizerię inkryminowanego eseju?                      

Ćwierć wieku z okładem upłynęło od moich literackich fascynacji. Winienem życiowy remanent świętemu, którego rocznicę śmierci obchodzimy. Na obozowej ulicy pomiędzy barakami bloków oznaczonych numerami czternaście i siedemnaście stali w ciasnych szeregach ludzie pozbawieni prawa do życia.  Głowy głodomorów z odstającymi uszami, z głębokimi jamami oczu, tkwiące na sępich szyjach, brudne łachmany pasiaków, okrywające wyniszczone ciała, nogi obute w drewniane trepy. Stali tak od rana, poddani torturze słonecznego skwaru, głodu, bezruchu (jeszcze bardziej męczącego niż wysiłek galerniczej pracy) i leku przed wielekroć okrutniejszą śmiercią, mającą wybrać na oślep swoje ofiary u kresu tego oczekiwania - czytam w książce.            

Nic tu jeszcze nie mogę zarzucić Szczepańskiemu. Jego wprowadzenie do tematu jest mistrzowskie. Ta proza jest precyzyjna i oszczędna. (Kiedy myślałem o tytule mojego felietonu, odrzucałem wersję za wersją, aż pozostawiłem najprostszą, rudymentarną, pożywną jak chleb. Cóż trzeba więcej? Wystarczy "Św. Maksymilian." Te trzynaście liter mówi wszystko.) Szczepański z wielkim szacunkiem - tak jak należało - ukazał drogę franciszkanina od jego decyzji o oddaniu życia za bliźniego w pasiaku do śmierci w głodowej celi bloku numer trzynaście. Na uznanie zasługują też psychologiczno-filozoficzne rozważania dotyczące postaci obozowego kata Karla Fritzscha. Dlaczego lagerführer zgodził się, by duchowny na własne życzenie umarł za bliźniego?              

Autor "Świętego" wyciąga bardzo interesujące, ogólne wnioski z tej jednostkowej sytuacji. Człowiekiem, za którego katolicki kapłan oddał życie, był przedwojenny sierżant Wojska Polskiego o nazwisku Franciszek Gajowniczek. Dla Fritzscha był on tylko sekwencją cyfr obozowego tatuażu, zresztą tak samo jak Rajmund Kolbe. Zastąpić jeden numer innym, zanim wszystkie wypełnią rejestr śmierci… dlaczego nie? - Szczepański wchodzi głęboko w płytką psychikę oprawcy. (Używam paradoksu, bo tego rodzaju uproszczenia są znacznie trudniejsze niż intelektualne komplikacje.) Ale Karl Fritzsch się mylił. Był po prostu zbyt prymitywny, zbyt ograniczony żeby pojąć, że oto nadeszła próba prawdy i że przegrał - on i cały jego pusty świat gwałtu. Święte słowa!                  

Ma głęboką rację Jan Józef Szczepański wskazując na radykalny wyłom, którego dokonał Kolbe w samej obozowej ontologii. Jednak czyn zakonnika postrzega głównie w kategoriach "humanistycznych", widząc w nim gest "godnościowy". Przez dziesięć długich dni cały obóz był świadom tego umierania, tej przewlekłej śmierci, która nie była dziełem nienawistnego losu lub ślepego przypadku, lecz owocem wyboru - dobrowolnie złożonym i skutecznym okupem za życie innego człowieka. I która, mimo przeraźliwego okrucieństwa, jaśniała godnością. Szczepański wprawdzie podkreśla, że źródłem heroicznego czynu Maksymiliana Marii była jego wiara, ale pisze o tym jak … religioznawca. Czuć w tym chłód … obozowych cyfr?            

Absurd istnienia to kategoria często przywoływana przez egzystencjalistów. Dla niewierzących w Boga, pozostaje wiara w człowieka. Absurdalna uczciwość w świecie pozbawionym metafizycznych sankcji każe człowiekowi bronić drugiego człowieka i nie zgadzać się na zło. Taki punkt widzenia nie dostrzega najgłębiej chrześcijańskiego wyboru świętego Maksymiliana. Sam Chrystus wskazał na tę właśnie sytuację: "To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem. Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich (J 15, 12-13). Szczepański sięga do oczywistego źródła. Jednak jego oczy pozostały jakby ślepe. Dla niego laicki świat potrzebuje świętości, ale "mniej niż kiedykolwiek potrzebuje hagiografii". Akapity, które następują po tej sceptycznej refleksji są już wyłącznie "dekonstruowaniem" filarów wiary i systemu poglądów twórcy "Rycerza Niepokalanej". W tym sensie esej Szczepańskiego pozostaje nieodrodnym dzieckiem komunistycznej epoki. Pisarz wprawdzie nie deklaruje się jako komunista, ale swoim piórem wpisuje się w cele PRL-owskiej strategii dezawuowania  tradycyjnych, katolickich wierzeń, norm, obyczajów, a nawet społecznych i cywilizacyjnych osiągnięć. Przypomina w tym "kościelną" publicystykę obecną w "Gazecie Wyborczej" i "Tygodniku Powszechnym", kontynuującą tamte PRL-owskie "post-soborowe" nurty krytyki polskiego katolicyzmu, służące tak naprawdę Złemu.                      

Katolicyzm był wtedy i jest dzisiaj atakowany z dwóch stron. Jedna to jawnie antyklerykalna, skrajnie nihilistyczna, druga udaje zatroskanie i wskazuje na konieczność "reform"; pierwsza atakuje z zewnątrz, posługuje się drwiną, kpiną i bluźnierstwem, druga występuje z punktu widzenia wewnętrznej opozycji, służy radą, proponuje konieczne zmiany, promuje "oświecone" rozwiązania, otwiera zamknięte bramy obskuranckiego Kościoła, aby wpuścić doń więcej światła i tlenu. To właśnie takie nuty tak fałszywie dźwięczały mi w tekście Jana Józefa Szczepańskiego z połowy lat 70. zeszłego stulecia, wieku dwóch antychrześcijańskich totalitaryzmów - hitlerowskiego i stalinowskiego. Autor "Świętego" uświęcił, ale i prześwięcił swojego bohatera.                    

Sceptycyzm to oczywiście prawo współczesnego pisarza, który jak większość jego "oświeconych" koleżanek i kolegów po piórze woli uchodzić w towarzystwie za zimnego agnostyka, umiarkowanego liberała oraz zatroskanego humanistę niż za religijnego radykała, szaleńca bożego czy maryjnego prostaczka. Krytyka ludowej maryjności Kolbego, jego "antyżydowskiej" publicystyki i antymasońskich "obsesji" wydaje mi się jednak literacką łatwizną, skrywającą prawdziwe intencje. Tak się dziwnie składa, że ci wszyscy wrażliwi "oświeceniowcy" w typie nieżyjącego Jana Józefa Szczepańskiego oraz wciąż czynnego Jana Tomasza Grossa, zawsze wyciągają takie prostackie wytrychy. Nie są w stanie znaleźć prawdziwego klucza do postaci św. Maksymiliana?            

Antysemityzm, ludowy katolicyzm, mieszanie się do polityki, nieuprawnione ambicje, finansowe plany, gospodarcze projekty, medialna działalność - to siedem świeckich grzechów głównych świętego z Niepokalanowa. Podejrzewam, ba! wierzę w to, że Rajmund Kolbe ze świętą cierpliwością nadal znosi te ataki. Maksymilian po ludzku miłuje każdego krytyka: miłością bezwzględną, maksymalną. Nie musi niczego udowadniać. Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest, Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Niewierzący w Ewangelię mogą to jakoś inaczej wyrazić.