"To tylko polityczny pisk Pawła Piskorskiego"- ta myśl pojawiała mi się w głowie w trakcie lektury książki "Między nami liberałami". Zaraz potem, raz za razem, rodziło się pytanie: "co by było, gdyby w tym wywiadzie-rzece Piskorski zamiast nabierać czytelników, nabrał powietrza w płuca i odetchnął pełną piersią, wyrzuciwszy z siebie całą prawdę o swoich dawnych i obecnych kolegach: liberałach-aferałach"?

Podejrzewam, że zrobiłaby się taka afera, że obecny układ rządzący zostałby zmieciony z powierzchni polskiej ziemi przez potężne partyjne trzęsienie, a potem zmyty na zawsze przez towarzyszącą mu falę politycznego tsunami. Taki apokaliptyczny dla wielu, a według mnie zbawienny dla Polski scenariusz podpowiada mi dziennikarskie doświadczenie trwające już prawie ćwierć wieku oraz przeczytane w tym czasie lektury. Albowiem wyznania byłego prezydenta Warszawy zestawiam z innymi książkami na podobne tematy. Najpierw jednak słów kilka o właśnie wydanym interview z Piskorskim.

Dziennikarze nagłośnili poruszoną tam sprawę domniemanej niemieckiej "pożyczki" dla partii-matki Donalda Tuska, i słusznie, bo to bardzo poważny zarzut, z którego w normalnym, demokratycznym kraju urzędujący premier powinien błyskawicznie i wiarygodnie się wytłumaczyć, a jeśli tego nie jest tego w stanie uczynić, podać się do dymisji i wycofać z życia publicznego.  Przypomnę, że szef owej niemieckiej partii -CDU- Helmut Kohl został katapultowany w polityczny niebyt po aferze finansowej z nielegalnymi wpłatami. Stawiam jednak marki i ruble przeciwko orzechom, że w totalnie skorumpowanej III RP, kraju potomków ruskich i pruskich jurgieltników, wyciągających żebrzącą rękę na Wschód i na Zachód, do żadnych większych awantur nie dojdzie. Metoda na "pandę" - czyli proszalne "Pan da! Pan da!" wobec obcych jest u nas tajemnicą Poliszynela.  Założę się, że przez czas jakiś słychać będzie medialny szum wokół zeznań "skruszonego aferała" i tyle. Skupię się więc na moich osobistych refleksjach i skojarzeniach. Po książce Piskorskiego zrobiło mi się w duszy trochę straszno i troszkę śmieszno.

Strasznie ciekawe są fragmenty dotyczące pieniędzy w życiu samego Donalda Tuska, zwłaszcza w latach dziewięćdziesiątych, kiedy był na chwilowym - jak się potem okazało- politycznym "aucie". "To jest okres, w którym on sobie wymyślił, że będzie wydawał albumy o Gdańsku." - Przypomina nam Piskorski i wyjaśnia: "Po pierwsze to było tak wymyślone, żeby Donald mógł sobie dorobić życiorysową rubryczkę: wydawca książek, twórca, autor. Po drugie, chodziło też o to, żeby zarobić. Wydawcą była Fundacja Liberałów, a umówione było to tak, że te albumy kupuje m.in. prezydent Gdańska Paweł Adamowicz - na przykład na prezenty. Ta Fundacja dysponowała funduszami i, najogólniej mówiąc, Donald głodem nie przymierał."  Umrzeć ze śmiechu można, kiedy się pomyśli o obecnym premierze, jako niegdysiejszym "twórcy", "autorze", "wydawcy". Piskorski -obecny "wydawca" (w innym policyjnym sensie) gdańskiego geszefciarza Tuska dodaje jednak konfidencjonalnym szeptem coś, po czym śmiech czytelnika zamiera na ustach: "Ale tu szczegółów nie podam, bo w sprawy Fundacji Liberałów, tak jak już parokrotnie powiedziałem, była wprowadzona mała grupka z Gdańska, i to była wiedza sekretna."            

Ciekawe rzeczy można też się z książki Piskorskiego dowiedzieć o małej grupce innych wrocławsko-łódzko-warszawskich "sekreciarzy" Tuska, którzy razem ze swym patronem tak pracowicie spędzali czas w gabinecie lidera, kiedy ten sprawował zaszczytną funkcję wicemarszałka Senatu. Pusty śmiech bierze, kiedy człowiek czyta o ich "gabinetowej subkulturze"  w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych z nieodłącznymi trunkami i używkami: "Po śniadaniu w hotelu sejmowym nasze ‘chłopaki’ - czyli Donald, Grzesiek Schetyna, Mirek Drzewiecki- zalegali w tym gabinecie. Czas im schodził na oglądaniu telewizji, paleniu cygar, popijaniu winka." To się nazywa ustawić się w życiu, nie ma jak być liberałem!

Tylko, że ten "liberalizm III RP" w przypadku takiego Donalda Tuska, o którym nie tylko Paweł Piskorski mówi, że "nie jest to człowiek zbyt pracowity", polegał na pełnej wolności, wolności od : odpowiedzialności, obowiązków i trosk. Dziwnym trafem ten nieszczególnie wyróżniający się prowincjusz zawsze mógł liczyć na wsparcie, promocję, żeby nie powiedzieć "sponsoring". Sprawa domniemanych niemieckich pieniędzy dla KLD nie jest przecież jedynym znakiem zapytania wokół Tuska, tego znanego bojownika o wyplenienie w Polsce "klasy próżniaczej". Inną tajemniczą sprawą w przeszłości obecnego premiera jest rola, jaką w jego karierze odegrał niejaki Wiktor Kubiak, "marcowy emigrant", który w nimbie długowłosego, żydowskiego oryginała, sponsora musicalu "Metro" powrócił do kraju przodków i oprócz artystów sceny, zatroszczył się także o niektórych, dobrze rokujących "artystów" polityki. Tak się jakoś złożyło, że swego rodzaju mecenatem otoczył też młodego "machera z zaplecza" czyli Donalda Tuska. Piskorski, tak tłumaczy skąd się wziął Kubiak: "Ja go poznałem przez Donalda. Kubiak to był inny świat, miał gigantyczne pieniądze. Transfer tych pieniędzy polegał na tym, że dostarczał stosy banknotów w jakichś poszarpanych reklamówkach. Sceny jak z filmu." Chciałoby się dopowiedzieć - filmu sensacyjno- szpiegowskiego, ale Piskorski pewnie z ostrożności procesowej ucina ten agenturalny wątek w przypadku relacji Kubiaka i Tuska. "W tamtym czasie nikt nawet nie sygnalizował, że (Kubiak -przyp. B.Z.) mógł być jakoś związany z tajnymi komunistycznymi służbami. Nie wiem do dziś, czy to prawda." Więcej pewności od Piskorskiego ma legendarny twórca Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża- odważny i uczciwy Krzysztof Wyszkowski, przez pewien czas związany z gdańskimi liberałami, który znacznie wcześniej opisał ten tajemniczy polityczny "sponsoring".

"O lustrację sprzeczałem się niegdyś z Tuskiem przez wiele wieczorów. Ten skądinąd inteligentny człowiek stale zachowywał się jak człowiek impregnowany na argumenty - nie znajdował żadnych rozumnych kontrargumentów, ale upierał się przy swoim. Wówczas mnie to tylko irytowało, ale teraz, po 17 latach obserwacji działań "machera z zaplecza" (tytuł wywiadu z Tuskiem w Gazecie Gdańskiej z 1991 r.), jego roli w "nocnej zmianie", sposobie budowania KLD i PO, a szczególnie po ujawnieniu raportu o likwidacji WSI, nasuwa mi się inne wytłumaczenie. Dzisiaj wydaje mi się, że Tusk bardzo wcześnie zorientował się w roli tajnych służb w "transformacji" PRL w III RP i, co odróżniałoby go od większości ludzi Solidarności, którzy za głównego animatora "transformacji" uważali SB, dostrzegł fundamentalną rolę WSW/WSI. Przypuszczenie to wyprowadzam m.in. z bardzo bliskich stosunków, nawet przyjaźni, jaką nawiązał wówczas z Wiktorem Kubiakiem, wybitnym agentem WSW. Ten bliski współpracownik Grzegorza Żemka, znanego jako "mózg" afery FOZZ, w latach 80. zajmował się nielegalnym transferem z Zachodu urządzeń elektronicznych objętych zakazem eksportu do krajów komunistycznych. W tym czasie zwerbowano do biernej współpracy przy odbiorze oficjalnie prywatnych paczek z żywnością, w których ukrywano np. układy scalone, liczną grupę osób, które następnie znalazły się w elicie polityczno-kulturowej III RP. Część z tych ludzi przyczyniła się do sukcesu KLD. W r. 1989 Kubiak objawił się, jako ktoś zupełnie inny - biznesmen zainteresowany wspieraniem środowisk politycznych. Ofiarowywał swą pomoc np. ś.p. Michałowi Falzmanowi, działaczowi Solidarności i członkowi redakcji pisma "CDN - Głos Wolnego Robotnika". Falzman wyczuł z kim ma do czynienia i odrzucił propozycję. Tusk, który albo tego nie wyczuł, albo mu to nie przeszkadzało, przyjął pomoc. Za objaw zawarcia kontraktu można zapewne przyjąć moment, w którym "Przegląd Polityczny", z wydawanego metodami podziemnymi brudzącego palce biuletynu, przeobraził się w eleganckie pismo drukowane na kredowym papierze, a KLD wprowadził się do nowych biur do których wniesiono nowiutkie czarne meble. Współpraca rozwijała się znakomicie - Tusk organizował spotkania KLD w zajmującym całe piętro biurze Kubiaka w Hotelu Mariott, a Kubiak w fotelu pełnomocnika ministra prywatyzacji. Firma "Batax", której WSW używało do operacji na Zachodzie, cieszyła się pełnym zaufaniem Tuska. Szkopuł w tym, że WSW nie była służbą suwerenną, a tylko oddziałem GRU, czyli sowieckiego wywiadu wojskowego. Co wiedzieli agenci WSW/WSI, wiedzieli również Rosjanie. Trzymanie pieczy nad młodymi talentami politycznymi, którzy w rekordowo szybkim tempie znaleźli się w elicie władzy III RP, z pewnością było zadaniem, którego nie zlekceważyli."

Ciekawe, że partii Donalda Tuska nie oskarżono głośno w III RP o branie pieniędzy z Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, mimo towarzystwa takiego "Anioła Stróża" liberałów, jakim był ów Wiktor Kubiak. Natomiast powielano fałszywki o pieniądzach z FOZZ-u dla ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego.  W 2000 roku Jakub Kopeć wydał książkę "Po drugiej stronie lustracji", w której opierając się na wypowiedziach hochsztaplera Janusza Cliffa Pineiro oskarżył o to polityków Porozumienia Centrum. Kaczyńscy wytoczyli Kopciowi proces o ochronę dóbr osobistych. Wyrok  stwierdzał, że książka ta naruszyła dobra osobiste obu braci. Rok później Witold Krasucki nakręcił telewizyjny pseudo-reportaż "Dramat w trzech aktach",  w którym powtórzył oskarżenia wobec polityków Porozumienia Centrum o przyjmowanie pieniędzy z FOZZ. Lech i Jarosław Kaczyńscy ponownie wytoczyli proces, tym razem  Telewizji Polskiej. Proces umorzono, gdy TVP zobowiązała się publicznie przeprosić braci Kaczyńskich. Ciekawe, że Piskorski w sposób niedosłowny  serwuje nam w swej książce te odgrzewane, śmierdzące, bezpieczniackie kotlety. Nie mówi wprawdzie wprost o FOZZ, ale powtarza różne insynuacje pod adresem Kaczyńskich i ich współpracowników. Przypomina to chwilami kabaret w stylu Olgi Lipińskiej, autorki podłej piosenki, powielającej czarny pijar wobec braci: "Jadą, jadą Kaczory, na wozach pieniędzy wory..." Właśnie znów nam leci kabarecik, tym razem w wydaniu książkowym, w wykonaniu Piskorskiego -satyryka wbrew sobie, humorysty wbrew intencjom.                                                        

Najbardziej rozbawiły mnie właśnie fragmenty jego wspomnień o Porozumieniu Centrum - pierwotnej partii Jarosława Kaczyńskiego. Piskorski najwyraźniej chciał równo rozdzielić swoje ciosy i razy, i zrównał omawianą przez siebie aferę nielegalnych niemieckich wpłat dla liberałów Tuska oraz skandal tajnego rosyjskiego finansowania komunistów Millera z mozolnym wyzwalaniem się na finansową niezależność w kraju przez partię Kaczyńskiego. PC robi w opowieści pana Pawła za alegorię Patologicznej Chciwości, która wywołuje odruch obrzydzenia u Młodego Idealisty. Kim jest ta ostatnia figura? Nie zgadniecie ... Podpowiadam: urodzony altruista, biedny student-asceta, żoliborski inteligent opozycjonista, dwudziestokilkuletni Polski Patriota, którego imię i nazwisko też zaczyna się na literę "P". To trudna zagadka, więc może sam ją rozwiążę. Tą Pozytywną Postacią jest ... Paweł Piskorski! To niesamowity fragment wyznań, więc znów oddam głos samemu bohaterowi. Warto by przemówił własnymi słowami:

"Z dzisiejszej perspektywy to trudno wytłumaczyć. Bo Kaczyńscy chcieli nam (Niezależnemu Zrzeszeniu Studentów- przypis B.Z.) dać dużo i uznać naszą pozycję! A nam tak naprawdę nie pasowała ich forma rozmawiania o polityce. To ciągłe wracanie do spółek, przedsiębiorstw, wydawnictw. To nam nie pasowało! My byliśmy wtedy bardzo idealistyczni. Może nawet naiwni. Dodajmy- gwoli prawdy historycznej, że to się bardzo szybko zmieni."  Niestety pan Piskorski nie wyjaśnia, jak doszło u niego i jego przyjaciół do tej tajemniczej mentalnej przemiany, że z rzekomych politycznych altruistów, naiwniaków pragnących działać w polityce bez żadnych pieniędzy, na zasadzie szlachetnego pospolitego ruszenia budowniczych nowych "szklanych domów", stali się nagle pazernymi intrygantami, bezwzględnymi  żarłocznymi wilczkami. Skoro nasz bohater tego nie wyjaśnia, zmusza mnie do szukania odpowiedzi w innych politycznych książkach. Jedną z nich jest trzeci tom reportażu Krzysztofa Kąkolewskiego p.t. "Generałowie giną w czasie pokoju".

"Prezydencki remanent zacznę od pana Piskorskiego, który zgromadził niebotyczny majątek, a wyjaśnienia, które złożył, wzbudziły jeszcze więcej podejrzeń. Oto więc oświadczył, że dorobił się - po pierwsze - grając szczęśliwie na giełdzie. Czy jednak ta gra nie była aż nazbyt szczęśliwa? I czy wolno mu było grać na giełdzie? Przecież jako wysoki urzędnik mógł nie tylko otrzymywać korzystne, a dla innych tajne informacje, a dysponując bezcennymi dla przedsiębiorców gruntami miejskimi ... mógł ... tu zostawiam trzy kropki, ufając domyślności czytelników, a dlaczego kropki, powiem dalej. Jak sam Piskorski twierdził, druga część majątku wzięła się z niezwykle korzystnego handlu dziełami sztuki. Gdzie nabył tę wiedzę i skąd kapitał, by nim obracać i gwałtownie bogacić się - nie wyjaśnił."  Kąkolewski zestawia fakty, które układają się w pewien obraz. To nie są dowody, ale skoro tajemnice "talentów" Piskorskiego pozostają niejasne, takie przesłanki mogą rzucić nieco światła na stosunki panujące w Warszawie za prezydentury Pawła Piskorskiego. Źródłem tego ciemnego świecidła są zeznania znanego gangstera o ksywce "Słowik".

 

                      

Piszę lekko o "ksywce", ale Andrzej Z.  w swoich książkowych  wspomnieniach opisuje bardzo sugestywnie w jak okrutnych okolicznościach napisał na ścianie celi  "Tu umarł Andrzej, narodził się Słowik". Oszczędzę Czytelnikom brutalnych opisów, tym bardziej, że nie chcę mnożyć dygresji w felietonie.  Skupię się na niezwykłym finansowym farcie Pawła Piskorskiego i jego umiłowaniu sztuk pięknych. Krzysztof Kąkolewski zwrócił uwagę na ciekawe powiązania. Otóż, na stanowisko prezydenta Warszawy Piskorskiego rekomendował Stanisław Wyganowski - urbanista i działacz samorządowy w Warszawie. Tak się składa, że jego syn Filip przyjaźnił się ze "Słowikiem", i dziwnym trafem razem  zarabiali na handlu dziełami sztuki. A wyglądało to tak (zacytujmy wspomnienia gangstera p.t. "Skarżyłem się grobowi"):              

"To Filip odkrył we mnie i rozbudził zamiłowanie do sztuk pięknych, szczególnie do malarstwa. Wielokrotnie zabierał mnie na wernisaże, wystawy i aukcje, odkrył bowiem, że w mojej obecności robi doskonałe interesy. Dziwiło mnie, dlaczego zawsze przed rozpoczęciem aukcjami Filip przedstawiał mnie wszystkim j a k o "Słowik". Zrozumiałem to, kiedy zaczęła się licytacja. Cena wywoławcza. - Kto da więcej? Filip podnosi chorągiewkę. Wszyscy patrzą na niego i na mnie. Widząc mnie, rezygnują z dalszej licytacji. Nikt nie odważył się przelicytować Filipa. Za najniższą cenę kupował upatrzony obraz. Pewnego razu znalazł się dowcipniś, który chciał przelicytować Filipa. Wówczas Filip przekazał mi chorągiewkę, żebym to ja uczestniczył w licytacji. - Kto da więcej? - słyszę pytanie prowadzącego licytację. Filip kopie mnie w kostkę, ja podnoszę chorągiewkę i spoglądam na dżentelmena, który chciał mnie przelicytować. Dżentelmen opuścił swoją chorągiewkę i ani drgnął. I tak było wielokrotnie."  A jak to było w przypadku Pawła Piskorskiego? Na pewno inaczej. Niemożliwe przecież, żeby nasz Młody Idealista, brzydzący się wcześniej "spoconymi facetami z PC" w ciągłej pogoni za forsą i władzą, imał się potem sztuczek niepięknych. Jednak zagadka pozostaje zagadką, tajemnica goni tajemnicę, sekret skrywa sekret.  

Zobacz również:

Mój redakcyjny kolega - Konrad Piasecki - w komentarzu do afery z domniemanym tajnym finansowaniem partii Tuska napisał ostrożnie: "Nie lekceważyłbym relacji i rewelacji, które rozgoryczeni na swych dawnych kolegów politycy, ujawniają po latach. Nie wrzucałbym ich automatyczne do jednego wora z napisem ‘niewiarygodne’. To, że mówiącym nie zawsze przyświecają najpiękniejsze intencje - trudno. Ale warto czasem, nawet zatykając nos, wczytać się w to, co mają do powiedzenia i napisania."

Poszedłem tym tropem, wąchając różne ślady. Nos mam wciąż otwarty, nie brzydzę się wcale taką robotą. Taki już ten nasz "dżob" to dziennikarstwo. Nie ma co wybrzydzać!