Łatwość pisania rodzinnego tomu wspomnieniowego przez matkę i córkę to jeden wielki mit, bo wspólna pamięć bywa tyleż pomocna, co może obie blokować a nawet kneblować.    

Anna Seniuk i jej córka Magdalena Małecka-Wippich rzuciły się razem na głęboką wodę upływającego czasu i dopłynęły szczęśliwie do brzegu ... książki opublikowanej przez "Znak". 

Dostałem do ręki coś, co początkowo wydawało mi się tylko popularną sagą, nic prostszego: dwie artystki i najbliższe sobie osoby siadają, gawędzą, a potem jedynie spisują te nagrania.

Pomiędzy rozdziałami rozmów są jednak swoiste interludia, w których Magdalena Małecka-Wippich wyznaje nam, jak wiele wysiłku i starań kosztowała ją i jej matkę ta "łatwa" książka.

Odautorskie wstawki mogą wydawać się czystą literacką kokieterią, ale nie w tym przypadku, bowiem te didaskalia odgrywają ważną i samodzielną rolę, "ustawiają" lekturę.      

Dowodem na moje czytelnicze odczucia jest wywiad, który przeprowadziłem z obiema paniami, potwierdzający, że nie tak łatwo skłonić Annę Seniuk do analizowania samej siebie.  

Ciekawość to pierwszy stopień do dziennikarskiego "piekła", gdy żurnalista napotyka na mur milczenia autorek broniących się przed ujawnianiem zbyt wielu anegdot ze swojej książki.     

Historyjki, które mają początek w poniższym wywiadzie są więc podobne do krótkich zachęt do lektury, albo też linków czyli internetowych łączników do stron, tyle że drukowanych.   

Artykuł, który tu teraz piszę, ma z kolei zanęcić was do wysłuchania i przeczytania wywiadu, więc mówiąc żartem tworzy się tutaj z lekka piętrowa marketingowa strategia.    

Osobiście nie mam rzecz jasna nic przeciwko temu, żeby państwo najpierw przeczytali tom "Anna Seniuk. Nietypowa baba jestem" i dopiero potem zapoznali się z moją rozmową.  

Subiektywne odczytanie książki przez recenzenta często tyleż pomaga, co przeszkadza czytelnikom we własnym odbiorze, czystym, bo nieskażonym wskazówkami oraz interpretacjami.   

Elementem dodatkowym, poza-książkowym naddatkiem, który jest specyficzną wartością mojego radiowego spotkania z obiema autorkami, jest motyw sugerowany w tytule tekstu. 

Matka rodząca córkę to zwykła sytuacja życiowa, abstrahując od każdorazowego cudu poczęcia i narodzin człowieka, ale odwrócenie ról nie zdarza się normalnie, a tu się wydarzyło!  

Bogdan Zalewski: W studiu RMF FM gościmy dwie wybitne Panie, bardzo blisko ze sobą spokrewnione. Mam zaszczyt i przyjemność rozmawiać ze znakomitą aktorką teatralną i filmową Anną Seniuk. Dzień dobry!

Anna Seniuk: Dzień dobry! Witam państwa. 

Oraz jej córką- Magdaleną Małecką-Wippich, znakomitą altowiolistką, czyli muzykiem grającym na altówce. Witam serdecznie.

Magdalena Małecka-Wippich: Dzień dobry!

Ale tym razem w innej roli, Pani Magdaleno, dobrze? Bo nie o smyczek będę pytał, a jeśli o struny, to o struny głosowe.  Jak wiele dni, jak wiele godzin panie ze sobą - mówiąc kolokwialnie- przegadały, że wyszła z tego frapująca książka zatytułowana "Anna Seniuk. Nietypowa baba jestem"?

M.M.-W.: Muszę przyznać, że to było wiele spotkań. Trudno mi je było wszystkie zliczyć. Było kilka takich "rzutów" i kilka takich okresów, kiedy się spotykałyśmy, bo książka powstawała z dużym trudem, z dużymi oporami i z dużymi komplikacjami.

A.S.: (Śmiech.)

M.M.-W.: Trochę szło jak po grudzie, więc zajęło nam to sporo czasu.

A myślałem, że jak po maśle będzie szło.

M.M.-W.: Nie, zupełnie nie.

Dlaczego? Skąd te problemy?

A.S.: Nam też wydawało się, że cóż prostszego? Mama z córką sobie usiądą i sobie porozmawiają

M.M.-W.: Nie, to tobie się tak wydawało.

A.S.: Ile to trwało? Ja myślę, że pisanie tej książki trwało od zarania, od urodzenia Magdy. To znaczy te wszystkie jej doświadczenia, kiedy w naszym domu wzrastała, te wszystkie jej wspomnienia o mnie z jej lat dziecinnych, starszych, to wszystko zostało zawarte w książce. Więc myślę, że ta książka powstawała od zarania, a my nie byłyśmy tego świadome. Pomyślałyśmy, że najłatwiejsze wyście z sytuacji będzie takie, że to nie będzie z dziennikarzem, tylko my same, bo się doskonale znamy ...

M.M.-W.: Nie, to był pomysł mamy!              

A.S.: No, tak. Tak pomyślałam.

Ja rozumiem, że to jest takie "życio-pisanie"?

M.M.-W.: Myślę, że tak. Mama teraz szerzej na to spojrzała, z szerszej perspektywy. Natomiast w praktyce to wyglądało tak, że pracowałyśmy nad tym dwa lata i mama unikała odpowiedzialności, nie chciała się spotykać. Namówienie mnie na napisanie tej książki zajęło mamie około półtora roku, bo ja się broniłam rękami i nogami. Nie chciałam tego robić, a mama uznała, że ja będę się najlepiej do tego nadawać, ponieważ mam dobre pióro. Studiowałam w tym kierunku. Namawiała mnie długo, aż się zgodziłam, a jak się zgodziłam, to mama zaczęła taktykę odwrotu. Zresztą w pierwszym rozdziale zawarłam opis ucieczki mamy, jak to wyglądało. Jednak w sumie w końcu nam się udało.          

A czy znalazły panie jakąś niszę, jakieś konkretne miejsce, jakieś gniazdo, w którym rozmawiałyście? Czy to były rozmowy w różnych miejscach?

M.M.-W.: W różnych. Ale w końcu znalazłyśmy. Tak.

I co to było?

M.M.-W.: Kawiarnia.

A.S.: Tak, wydawało nam się, że w neutralnym punkcie będzie najlepiej. Szukałyśmy różnych miejsc. To znaczy chciałyśmy czerpać inspirację. Myślałyśmy: "a, tu nam nie idzie, bo może to niedobre miejsce? To przenieśmy się gdzie indziej!".

M.M.-W.: Stwierdziłyśmy, że w domu na pewno nie.

A.S. Ja się upierałam przy tym, żeby to była Magdalena, moja córka, ponieważ znam jej pióro. Ona wiele już rzeczy w swoim życiu napisała, dostała wyróżnienia i przecież studiowała nawet w Krakowie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jaki to był wydział?

M.M.-W.: Artystyczno-literacki.

A.S.: Tak. Dwa lata.

Szkoła pisania.

A.S: Więc to nie było tak, że ja sobie wymyśliłam: altowiolistka o mnie napisze. Tylko, że ona rzeczywiście w tym kierunku studiowała. Pomyślałam sobie, że to będzie najprościej.

M.M.-W.: A okazało się, że było najtrudniej. 

To ja spytam o sprawy najprostsze, a jednocześnie najtrudniejsze - o korzenie rodzinne. Pani Anno, pani opisuje na wstępie, że są one dosyć splątane, bo zahaczają i o Czechy i Węgry. Jakie to ma dla pani znaczenie, dla pani tożsamości?

A.S.: To było tak, że rzeczywiście w tym kotle galicyjskim, w Austro-Węgrzech, to było naturalne, że ludzie bardzo byli wymieszani. Byli różnego pochodzenia. Austro-Węgry powodowały to, że te nacje się mieszały. Ja natomiast czuję się rdzenną Polką i nie mam co do tego żadnych wątpliwości. A to, że płynie we mnie jakaś tam krew czy czeska, czy węgierska czy może ukraińska? Ja myślę, że to tylko dobrze robi, iż ta krew jest taka wymieszana.

Dodatkowa cenna "barwa" krwi.

A.S. (Śmiech.)       

A co to znaczy: "pochodzę z Kresów"? Dzisiaj polskie Kresy to już tylko niestety piękny i tragiczny mit. A pani Stanisławów, rodzinne gniazdo, to ukraiński Iwano-Frankiwsk. Jaką rolę odgrywa miejsce, skąd pani ród?

A.S. Ja właściwie tego miejsca zupełnie nie pamiętam, bo ja się zaledwie tam urodziłam.

Ale odwiedziła go pani.

A.S.: Odwiedziłam dopiero niedawno. U schyłku życia, że tak powiem. Moi rodzice nigdy nie chcieli tam pojechać. Zresztą to zrozumiałe, bo byłoby to dla nich bardzo dramatyczne, tragiczne, traumatyczne wspomnienie. Mnie jakoś nie udawało się wybrać. Pojechałam bez tego bagażu wspomnień i bardzo pięknie ten pobyt oraz tę podróż wspominam. Poznałam tam wspaniałych ludzi, przyjaciół, którzy mi wszystko pokazali, odwieźli. Byli to i Ukraińcy i Polacy. Chętnie tam znowu w najbliższym czasie wrócę, żeby przyjrzeć się temu miastu dokładniej. Poczułam się w nim dobrze, jak u siebie trochę.

A pani, pani Magdo, odczuwa jakąś więź z Kresami?      

M.M.-W.: Hmm..., czy ja odczuwam?

A.S.: To typowa warszawianka jest, mój Boże!

M.M.-W.: Nie, ale przez to, że poznałam historię rodziny i wiem z jakiego obszaru mama się wywodzi, gdzieś we mnie ta tęsknota, może i ta wiedza i ta świadomość jest w jakiś sposób. To na pewno ma na nas wpływ.

Był Stanisławów, a potem była tak zwana - jak to eufemistycznie komuniści nazywali - "repatriacja", czyli przybycie na powojenne ziemie polskie. Proszę powiedzieć, jak to było w dzieciństwie mieszkać w prawdziwym pałacu w Zatorze?  

A.S. (Śmiech.) To był najpiękniejszy okres w naszym życiu, mówię o sobie i o siostrze. Bo rzeczywiście to było troszkę jak z powieści, jak z bajki. To było cudowne. Byliśmy jedynymi właściwie wtedy mieszkańcami tego pałacu. Pałac był bardzo zdewastowany. Mówiąc krótko, przez to że byliśmy "repatriantami" miałam bardzo kolorowe życie. Co parę lat zmienialiśmy miejsce zamieszkania, poznawałam nowych ludzi, nowe miejsca.

Czyli taki trochę tryb życia nomadów.

A.S.: Tak. Miało to ogromny, myślę pozytywny wpływ. Pewnie inaczej potoczyłoby się życie, gdybym do dzisiejszego dnia żyła w Stanisławowie. Może nie byłabym w ogóle aktorką? Może nie miałabym takich możliwości? Natomiast to było jakieś bogactwo w czasie dzieciństwa, które zostało mi ofiarowane.

Bogactwo, chociaż ten pałac był zrujnowany ...

A.S.: Ja mówię w ogóle o życiu.

M.M.-W.: Chodzi o bogactwo wrażeń, to że mama była w wielu miejscach.

Chciałbym porozmawiać o innym miejscu. Kraków to kolejne bardzo istotne miasto w pani życiu. Przede mną zamieszczona w książce fotografia - pięknej uśmiechniętej młodej kobiety w koronie, z iskierkami radości w oczach i podpis: Anna Seniuk "Najmilsza Studentka Krakowa, juwenalia, 1963". Jak się pani czuła w roli "koronowanej głowy"?  

No, jak się można czuć? Cudownie! Po wielu przeprowadzkach znaleźliśmy się w Krakowie. Tu zakotwiczyliśmy się na dobre. To był taki fantastyczny okres w moim życiu, kiedy się chłonie życie całym swoim jestestwem. Miałam 13 lat, kiedy przyjechaliśmy do Krakowa. Liceum, studia, pierwsza praca, wszystko pierwsze! Pierwsze spotkania, pierwsza miłość! Wszystko to było pierwsze w Krakowie. Do Krakowa czuję sentyment, jakby to było takie moje rodzinne  miasto, trochę zastępcze. Jednak właściwie bardziej jestem związana z Krakowem niż ze Stanisławowem. Kraków zawsze pozostanie w mojej pamięci miastem, w  którym się najwięcej wydarzyło. To jest taki najbardziej intensywny czas od czternastego do dwudziestego dziewiątego roku życia. I tam mi się zdarzyło właśnie, co się nie każdemu pewnie zdarza ...

... ten ogromny sukces ...

A.S.: ... że w 1963 roku zostałam wybrana najmilszą studentką, żeby nie mylić z Miss Juwenaliów. To nie miało z tym nic wspólnego.

Chociaż tak się popularnie mówiło, a pani słynęła z urody.

A.S.: (Śmiech.) Nie chodziło tam o kostiumy kąpielowe. Chodziło tylko o rozmowę z dziennikarzami, z kimś kto prowadził. Trzeba było wykazać się odrobiną inteligencji, poczuciem humoru. Jakoś mi się to udało. Ja pamiętam jakieś obrazki. To była euforia! Kiedy "zaczarowaną dorożką" ale już bez Jana Kaczary jechaliśmy wśród płonących pochodni, przez Rynek na bal do "Jaszczurów", to jest takie wspomnienie, które wygląda jak jakiś film.

Rzeczywiście sceny jak z poezji Gałczyńskiego.

A.S.: Nie pisałam już o tym w książce, że zostałyśmy "porwane" razem z dorożką do kręgielni pod Krakowem. Potem panowie, studenci, którzy nas "porwali", dzwonili do klubu studenckiego, że nas oddadzą, jeśli dostaną zaproszenie na bal. Policja nas na sygnale zawiozła. To były takie "dramatyczne", chociaż bardzo zabawne i wesołe zdarzenia. Wszystko, co piękne i najmilsze, ale też przeżycia i dramaty miłosne, łzy to wszystko to był Kraków. Było gdzie się przytulić, gdzie pójść. Było dużo zaułków, trochę kościołów. Była Wisła, nad którą można było posiedzieć ...

I było aktorstwo, bo z Krakowem związane są właśnie te pani początki. Tam się zaczęło.

A.S.: Tam się wszystko zaczęło. Zaczęło się moje życie.

Skoro mówimy o początkach pani aktorstwa, to dlaczego tak strasznie zrugała pani komisję egzaminacyjną, kiedy starała się pani o przyjęcie do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej?

A.S.: A to wszystko opisałam w książce. Nie będę tego mówić, ale była straszna awantura, proszę państwa, polecam. (Śmiech.)

Śmiejemy się, więc ta awantura jest z takim pikantnym akcentem. Rzeczywiście nie będziemy zdradzać tych sekretów. Ale może ten następny zdradzimy, żeby zachęcić czytelników do lektury? Można Panią nazwać pierwszym człowiekiem, który "przeskoczył" krakowskie Sukiennice. Proszę przypomnieć w jakich okolicznościach doszło do takiego wyczynu. I dlaczego nic o nim nie ma w Księdze Rekordów Guinnessa?

A.S.: No, właśnie nie wiem dlaczego? Może po tej książce się ukaże w Księdze Rekordów Guinnessa. Sama nie "skakałam", "skakałam" z moim kolegą Janem Nowickim . Opowiadałam Magdzie o takim pierwszym biegnięciu na próbę, w euforii i próbowałam sobie przypomnieć, jak to było. Miałam wtedy 21 lat, jak skończyłam studia i to było ogromne przeżycie: pierwsza próba w Teatrze Starym , który był wtedy teatrem najbardziej znaczącym, jak to się mówi dzisiaj "na topie". To chyba Magda wymyśliła takie piękne porównanie.

M.M.-W.: Nie, to ty to powiedziałaś. Czasem jest takie słowo, albo zdanie, które pojawia się w rozmowie, jakieś słowo-klucz, które potem daje energię dla całego rozdziału, albo dla całej rozmowy. To "przeskoczenie Sukiennic" - pamiętam- było czymś takim. Mama to powiedziała i z tego się zrodził cały rozdział na temat pierwszego etapu, pierwszego okresu aktorskiego w Teatrze Starym.

A.S.: Ten bieg z Teatru Kameralnego z ulicy Starowiślnej do Teatru Starego na Plac Szczepański musiał być bardzo szybki.

M.M.-W.: Żeby zdążyć trzeba było "przeskoczyć" Sukiennice.

A.S.: "Przeskoczyć", bo chyba mieliśmy szybkość na sto metrów wyjątkową. Gdyby ktoś to wtedy zmierzył.

Lepiej niż Usain Bolt.

A.S., M.M.-W.: (Śmiech.)   

A propos biegu, to nie jest pani kobietą, pani Anno, która za wszelką cenę goniłaby za nowinkami modowymi, nie klęka pani przed kultowymi fryzjerami, nie oddaje się w ręce chirurgów plastycznych. I nie boi się pani myszy. To dlatego w podtytule książki o pani jest fraza "Nietypowa baba jestem"?   

A.S.: Tak. Wzięłyśmy to z ostatniego zdania książki, ale nie radzę jej czytać od końca, bo wcześniej tam Magda ze mnie wydusiła wiele rzeczy, których ja się nie spodziewałam, że zdarzyły się w moim życiu.

M.M.-W.: Właściwie obie się nie boimy myszy. Ja też się myszy nie boję. W mamy domku w górach, o którym też jest mowa w książce, jest dużo myszy jesienią. Głównie jesienią wchodzą do środka.

A.S.: Ta książka ma ten walor, że moja córka Magda wychwyciła z mojego życiorysu rzeczy, o których nawet ja nie pamiętałam. Gdyby to był dziennikarz, to bym odpowiadała po prostu na pytania, a Magda mi przypominała o takich rzeczach ... .

M.M.-W.: Przypomniałam ci, że nie lubisz chodzić do fryzjera, tak?

A.S: Mówię o rzeczach, o których nie miałam pojęcia, a które zapadły w Magdy pamięć, jako małej dziewczynki. Były dla niej znaczące bardzo, a ja już potem nie pamiętałam, co to było. Ona z otchłani niepamięci bardzo dużo rzeczy wydobyła, czego by dziennikarz taki ...

... jak ja na przykład ... (Śmiech.)

... bardzo dobry, nie byłby w stanie. Nie byłby w stanie mnie sprowokować do takich wspomnień.

Ja jednak jako dziennikarz spróbuję z pań coś jednak "wydusić". To będzie taka odrobina prywaty. Bo z wielką radością odnalazłem w pani spojrzeniu na świat, pani Anno, pewne powinowactwo z własną osobą. Mianowicie przywiązanie do liczby 13.

A.S.: Yhm.

W moim blogu to przybrało nawet charakter pewnej trzynastkowej obsesji. Nazwałem ją sobie z grecka "triskaidekamanią". A co w pani życiu, pani Anno, oznacza trzynastka?

A.S.: No, trzymam się jej kurczowo w dalszym ciągu. I jeśli się coś nie udaje trzynastego, to uważam, że to była pomyłka jakaś, że to niemożliwe. Od początku jak sobie to wymyśliłam, to wszystko mi się sprawdza z tą trzynastką, naprawdę. Najlepsze umowy podpisywałam trzynastego. Pierwsze mieszkanie miało numer 13. Starałam się, żeby w numerze rejestracyjnym samochodu była gdzieś tam trzynastka.

Ślub był trzynastego o trzynastej.

A.S.: Tak, tak.

Wystarczyło powiedzieć "trzynaście", żeby od razu nastrój stał się lepszy.

A.S.: Yhm. O tym wszystkim piszemy. Magda miała ze mną trudności, bo jak pan widzi, nie lubię o sobie rozmawiać. Pan zadaje konkretne pytania, konkretnie odpowiadam, ale Magda miała duży problem. Jestem introwertykiem i bardzo mnie krępuje opowiadanie o sobie. Można tę twoją rozmowę ze mną nazwać taką "orką na ugorze". Pamiętam, że doprowadzałam cię do stanów rozpaczy.

M.M.-W.:  A ja ciebie.

A.S.: Ale tam gdzie są duże emocje, wtedy może coś powstać, bo gdyby było tak ciepło, łatwo i przyjemnie, to myślę, że nie powstałaby ta książka.

Ja zauważyłem, że panie odnalazły w swoich biografiach taki bardzo ścisły "rym". Jak to było z ciążą pani Anny w filmie "Konopielka" i ciążą pani Magdy podczas tworzenia tej książki?

A.S., M.M.-W.: (Śmiech.)   

A.S.: Mówiąc krótko, kręcąc "Konopielkę" do ostatnich dni, będąc w dziewiątym miesiącu ciąży, miałam zdjęcia. Potem cudownie urodziłam właśnie Magdę.

M.M.-W.: Czyli swoje drugie dziecko.

A.S.: Dzisiaj, jadąc tutaj, uświadomiłam sobie, że -jak pan mówi- Magda będąc w ciąży pisała ze mną książkę. Jakby urodziła mnie. Czyli jakby koło się zamknęło. Też do ostatnich chwil, do ostatnich dni pisałaś.

M.M.-W.: Skończyłam w dziewiątym miesiącu. Też urodziłam drugie dziecko. O tyle ta moja ciąża sprzyjała książce, że mamę było trudno namówić na tę rozmowę. To trwało bardzo długo, było wiele podejść. A jak zaszłam w ciążę, to była jedyna faktycznie rzecz, która ją mobilizowała. Po prostu wiedziała, że już wtedy nie ma wymówki, że musimy, naprawdę musimy to zrobić. Mówiłam: "Słuchaj, no przecież nie będę na porodówce przeprowadzać z tobą wywiadów". To już potem się nie uda, albo teraz, albo już nie zdążymy. I to faktycznie podziałało. Wcześniejsze perswazje, tłumaczenia i namawiania niekoniecznie. Ale to zadziałało i chyba dzięki temu się udało.     

I właśnie podobnie było w filmie "Konopielka", prawda? Pani Anna Seniuk była "z panią" w ciąży, więc i pani, pani Magdo, zagrała w tym filmie, tylko w brzuszku mamy.

M.M.-W.: Tak.

A.S.: Tak, do tej pory mamy rozkoszne wspomnienia. Mówię: "Zobacz, tu gramy sobie razem". No i niestety teraz po wieku Magdy uświadamiam sobie, jak dawno ta "Konopielka" była kręcona. Teraz widzę to "maleństwo", które siedzi koło mnie.

M.M.-W.: Tak, a ja patrząc na czwartego wnuka, widzę jak niedawno książka powstała.   

A dla mnie ten film to ledwie wczoraj. Pamiętam go, jakbym oglądał go niedawno.

M.M.-W.: Zresztą była teraz premiera cyfrowa.

A.S.: Tak w "Iluzjonie". Byłam na pokazie tego filmu w wersji cyfrowej i muszę powiedzieć, w nawiązaniu do pana wypowiedzi, że to było jakby wczoraj, iż ten film nie tylko się nie zestarzał, on nabrał pewnych wartości i stał się moralitetem. Mówiliśmy o tym, jak wspaniale Witold Leszczyński z tej książeczki, która była pozornie tylko chłopsko, dowcipnie napisana, wydobył jakąś głębię i pokazał nam świat dobra i zła. Pokazał człowieka, który idzie przez dobro i czyhające na niego zło. Są tam piękne obrazy! Te zdjęcia Leszczyńskiego wcale się nie zestarzały. Myślę, że warto wrócić do tego filmu.

Warto też powiedzieć, że pisarz i autor scenariusz Edward Redliński "dopisał" tę pani ciążę do swojej książki.

A.S.: A, tak! Ja już się pożegnałam z ekipą. Powiedziałam, że niestety nie mogę już brać udziału, bo kiedy kończymy zdjęcia w lecie, to ja spodziewam się, iż moja córeczka przyjdzie na świat. No i podobno Redliński podrapał się w głowę, bo już się cała ekipa przyzwyczaiła, że ja to będę grać, i powiedział jedno zdanie: "A, tam! Jedno dziecko więcej, jedno mniej na wsi to nie ma znaczenia."                  

Bardzo prawdziwe!

A.S.: Tak. Właściwie dopisał tylko jedno zdanie: "Kaziuk, ja zaciężyła!". I cała sprawa została wyjaśniona do końca filmu.

Ja tak pytam o różne "rymy", powinowactwa ... Wierzą panie, że życie nie jest chaosem, pomimo naszych często chaotycznych zachowań? To słowo "chaos" to też jest rym w tej książce. Wierzą panie, że dostrzegamy w życiu - jak to nazwał pisarz Adam Wiedemann- "wszędobylstwo porządku"? 

M.M.-W.: Kiedy obserwuje mamę, to trudno w to uwierzyć. (Śmiech.)

A.S.: To znaczy, ja się przechylam raczej na stronę chaosu.

M.M.-W.: Tak, mama jest chaosem.

A.S. : A Magda raczej w stronę porządku. Więc niby powinnyśmy się uzupełniać.

M.M.-W.: Ta nasza praca nad książką to była trochę walka chaosu z porządkiem, wydaje mi się.  

Ja tak pomyślałem o takich "rymach" w życiu, bo pojawiają się w tej książce pewne motywy. I dopiero chyba po napisaniu książki widzimy, że to, co uważamy za chaos, za nieporządek, ma w sobie jakąś stałą linię. Można odnaleźć wspólne punkty życiowe. Na przykład motyw kwiatów ...

M.M.-W.: Bardzo to jest ciekawe dla mnie, co pan tam znajduje. Miło się tego słucha. To jest ciekawe ... kwiaty ... jest tam motyw kwiatów ...

Od obrazu Jana Stanisławskiego do kwiatów, które później rosną obok domu, tej chatynki kupionej przez panią Annę.

M.M.-W.: Tak, dziewanna.

Ale jest więcej takich "rymów". Może to też jest może kwestia literackiego uporządkowania? Tutaj widać pani dobre pióro, pani Magdo. Wyciągnięcie tego typu kwestii czy motywów z wypowiedzi wydawałoby się swobodnych, luźnych, to jest też kunszt literacki. Ale z drugiej strony można się też pokusić o pewną filozofię życiową. I to jest dla mnie optymistyczne, pełne nadziei, że można w życiu odnaleźć jednak pewne stałe struktury, że to, co nam się wydaje takim żywiołem, może jest przez kogoś porządkowane. W książce pojawia się słowo "Bóg".

M.M.-W.: No, tak. Pojawia się kilka poważniejszych i myślę, że głębszych rozmów, których chyba nawet nie miałyśmy w planie. Nie było czegoś takiego, że spotkamy się i porozmawiamy o Bogu. To, o czym pan mówi, te rzeczy i te elementy, one gdzieś same właściwie się pojawiają, same gdzieś wynikły podczas tych rozmów. I to była kwestia wychwycenia tego. Natomiast ciekawe jest dla mnie to, co pan mówi, bo jakby słyszę to z drugiej perspektywy: co czytelnik może wychwycić. To jest ciekawe.

A.S.: Właściwie przyświecało mi, że piszę to swoim wnukom, swojej rodzinie, żeby nie z kawałków gazet i zdjęć, tylko żeby tak poznali babcię. To była taka motywacja dla mnie. A to się później w jakieś meandry potem, w jakieś rozgałęzienia otwierało. Ale to głównie - dla rodziny.

A ja bym poszerzył ten krąg- poza rodzinę też. Zapraszam wszystkich czytelników do sięgnięcia po książkę "Anna Seniuk. Nietypowa baba jestem". A ja miałem zaszczyt i przyjemność rozmawiać z Anną Seniuk i Magdaleną Małecką-Wippich. Bardzo paniom dziękuję za tę rozmowę.

A.S., M.M.-W.: Dziękujemy.     

KONKURS ROZWIĄZANY Hasło brzmi: ŁAD POD CHAOSEM. Egzemplarze książki trafią do: Zbigniewa Kędziora z Katowic, Mariusza Pankowskiego z Książa Wlkp., Magdaleny Kąsek - Bzdęgi z Bytomia, Haliny Juchy z Tarnowa, Przemka Gatnara z Rybnika, Michała Mielcarka z Wrześni, Mateusza Brajera z Trzebiatowa, Urszuli Bystron z Uszewa. Gratuluję wygranym, dziękuję wszystkim uczestnikom i zachęcam do udziału w kolejnej książkowej rywalizacji!