Aleksander Łukaszenka i jego najbliżsi współpracownicy zostali wpisani na czarną listę osób niechcianych w Unii Europejskiej. W ten sposób Bruksela nałożyła na Mińsk sankcje za fałszerstwa wyborcze i zdławienie protestów opozycji.

UE nie zdecydowała się jednak na ostrzejsze deklaracje, tak jak np. USA, które uznały wybory prezydenckie na Białorusi za nieważne i zapowiedziały wprowadzenie sankcji finansowych. Ostrożność Unii podyktowana jest względami geograficznymi – USA od Białorusi dzieli bowiem ocean, a my jesteśmy bezpośrednimi sąsiadami – trudno więc zerwać kontakty dyplomatyczne.

Bardzo ostrożne w swych działaniach są m.in. prorosyjska Francja, Niemcy i Włochy. Władze tych krajów wiedzą, że będą musiały tłumaczyć się z podjętych decyzji prezydentowi Rosji, który popiera Łukaszenkę. Polska nie chce natomiast rozszerzenia sankcji ekonomicznych, ponieważ obawia się, że mogą one dotknąć bezpośrednio białoruskie społeczeństwo, w tym mniejszość polską.

Długa czarna lista prominentów to na razie wszystko, na co stać Unię Europejską. Łukaszenka lubi podobno jeździć na narty w austriackie Alpy, a jego świta – do Zakopanego; sankcje odczują więc osobiście, bo z tych przyjemności będą musieli zrezygnować.

Ograniczenia wprowadzono na szczycie Wspólnoty w Brukseli. Będą one obowiązywać od 10 kwietnia.