Sekretarz stanu USA Colin Powell rozpoczyna pokojową misję na Bliskim Wschodzie. Ma on rozmawiać z przedstawicielami krajów arabskich, europejskimi sojusznikami USA, premierem Izraela Arielem Szaronem i być może z palestyńskim przywódcą Jaserem Arafatem. „Newsweek” pisze, że w Białym Domu wciąż trwają spory w sprawie zaangażowania USA w konflikt.

Amerykanie przez kilka dni milczeli w sprawie ostatnich wydarzeń na Bliskim Wschodzie. Wyjazd Powella z misją doprowadzenia do rozejmu między Palestyńczykami a Izraelczykami wydaje się oznaczać zwycięstwo zwolenników udziału USA w rozwiązanie konfliktu. Jak jednak pisze "Newsweek", wciąż dokładnie nie wiadomo, jak duże jest w Białym Domu poparcie dla tej misji. Administracja Busha – pisze tygodnik – jest głęboko podzielona na zwolenników negocjacji (z Powellem na czele) oraz tych, którzy chcą dać wolną rękę izraelskiemu rządowi.

Ponadto, Departament Stanu utrzymuje, że włączenie się USA w mediacje jest konieczne dla utrzymania Busha w przywództwie w wojnie z terroryzmem. Sam prezydent nie wydaje się jednak co do tego całkowicie przekonany. Decydujące znaczenie dla jego decyzji – twierdzi „Newsweek” - miała obawa, że nastroje antyamerykańskie, nawet w przyjaźnie nastawionych w krajach arabskich, wymkną się spod kontroli.

Według tygodnika, czwartkowe przemówienie prezydenta w sprawie Bliskiego Wschodu poprzedziły poważne spory, głównie dotyczące sposobu potraktowania Jasera Arafata. Rozważano nawet oświadczenie, że przywódca Palestyńczyków nie może być już partnerem do rozmów. Ostatecznie jednak Powellowi udało się przeforsować wersję łagodniejszą. USA uznały w niej, że bierność Arafata w zwalczaniu terroryzmu, jest główną przyczyną obecnej sytuacji.

foto RMF

12:10