Były premier Leszek Miller zadeklarował, że gdyby miał znów lecieć w tak trudnych warunkach jak podczas pamiętnego lotu w 2003 roku, poleciałby z ppłk. Markiem Miłoszem. To właśnie ten pilot awaryjnie lądował z byłym premierem na pokładzie. Dzisiaj został uniewinniony w procesie, w którym zarzucano mu nieumyślne spowodowanie wypadku i umyślne sprowadzenie niebezpieczeństwa katastrofy.

Jestem bardzo zadowolony z wyroku sądu. Temida czasami się myli, ale w tym przypadku jestem przekonany, że nie pomyliła się. Byłoby niezmiernie dziwne, że pilot, który uratował życie wielu osób będących na pokładzie roztrzaskanego helikoptera, ponosiłby dzisiaj tak surowe konsekwencje. Nie mówiąc już o tym, że ewentualny wyrok skazujący eliminowałby pana pułkownika Miłosza z możliwości latania, a z tego, co wiem, latanie jest jego prawdziwą pasją - skomentował orzeczenie sądu Miller. Zadeklarował też, że gdyby miał wybierać, z jakim pilotem mógłby w trudnych warunkach atmosferycznych lecieć helikopterem, to wybrałby pułkownika Miłosza. To jest mistrz w swojej klasie i w swojej profesji - podkreślił były premier.

Miłosz został oskarżony o nieumyślne spowodowanie wypadku oraz o umyślne sprowadzenie niebezpieczeństwa katastrofy. Podczas lotu nie włączył bowiem ręcznego trybu instalacji przeciwoblodzeniowej, choć na trasie śmigłowca występowała temperatura poniżej 5 stopni Celsjusza. W takich warunkach instrukcja zaleca przejście z trybu automatycznego na ręczny.

Sąd podkreślił jednak, że komunikaty meteorologiczne nie były wówczas jednoznaczne, a załoga helikoptera oparła się na wskazaniach termometru w śmigłowcu. Wskazywał on 6, a nawet 8 stopni. Później dopiero okazało się, że miał błąd pomiaru aż o trzy stopnie. Do tego wszystkiego doszło niezwykłe zjawisko inwersji nad Warszawą. To wzrost temperatury wraz z wysokością.