Pilot Marek Miłosz został uniewinniony w sprawie wypadku śmigłowca z ówczesnym premierem Leszkiem Millerem na pokładzie. Maszyna lądowała awaryjnie w 2003 roku. Sąd uznał, że to, co się wówczas wydarzyło, było wypadkiem i nie było winy pilota w tym, że nie uruchomił ręcznej aparatury oblodzeniowej.

Miłosz został oskarżony o nieumyślne spowodowanie wypadku oraz o umyślne sprowadzenie niebezpieczeństwa katastrofy. Nie włączył bowiem ręcznego trybu instalacji przeciwoblodzeniowej, choć na trasie śmigłowca występowała temperatura poniżej 5 stopni Celsjusza. W takich warunkach instrukcja zaleca przejście z trybu automatycznego na ręczny. Prokuratura chciała dla pilota kary roku więzienia w zawieszeniu na dwa lata i 4,5 tys. zł grzywny. Uznała bowiem, że Miłosz podjął ryzyko i godził się z możliwymi następstwami lotu z instalacją przeciwoblodzeniową niewłączoną w trybie ręcznym. Pilot miał też zignorować komunikat meteorologiczny o temperaturze rzędu 1-2 stopni na lotnisku, który powinien był go skłonić do włączenia instalacji w tryb ręczny.

Sąd nie dopatrzył się jednak winy pilota. Komunikaty meteorologiczne nie były wówczas jednoznaczne, a załoga helikoptera oparła się na wskazaniach termometru w śmigłowcu. Wskazywał on 6, a nawet 8 stopni. Później dopiero okazało się, że termometr miał błąd pomiaru aż o trzy stopnie. Dlatego sąd zwrócił dobitnie uwagę na to, na jakim sprzęcie latają polscy piloci. Do tego wszystkiego doszło niezwykłe zjawisko inwersji nad Warszawą. To wzrost temperatury wraz z wysokością.

Śmigłowiec Mi-8 z 36. specjalnego pułku lotnictwa transportowego rozbił się 4 grudnia 2003 roku pod Warszawą, gdy wyłączyły się obydwa silniki. Ppłk Miłosz, dowódca załogi, zdołał awaryjnie wylądować, stosując manewr autorotacji. Według komisji badającej przyczyny wypadku, silniki zgasły wskutek oblodzenia.