W aferze szefa KNF jest wszystko, co porządna afera mieć powinna; wielkie pieniądze, sprzęt podsłuchowy i zakłócające go "szumidła", oczywiste wymuszenie, wzmianki o paniach, wykrywaczu kłamstw, podejrzany w Singapurze i nieudolność władz. Brak tylko pewności, że powołany przez premiera urzędnik zbłądził tylko raz, a nie tylko raz dał się złapać.

Pisząc, że w aferze jest wszystko co trzeba, żeby była atrakcyjna, oczywiście przesadzam - wdzięk rozkręcającego ją z wyraźną satysfakcją mec. Giertycha nie dla wszystkich jest atrakcją.

Zaczęło się jednak od jego doniesienia do prokuratury, co istotne - już ponad tydzień temu. Jak to możliwe, że mimo upływu kilku dni powołujący szefa KNF premier o sprawie dowiedział się z wtorkowej gazety, a prokuratura pierwsze działania podjęła dopiero po tygodniu - pozostanie pewnie tajemnicą śledztwa.

Śledztwo jak burza

Co istotne, doniesienie mec. Giertycha zawierało oczywisty w tej sytuacji wniosek o zabezpieczenie w trybie pilnym dokumentacji Komisji Nadzoru Finansowego. Zabezpieczający te dokumenty agenci CBA pojawili się w KNF dopiero po tygodniu od doniesienia. W tym czasie GW zdążyła przygotować i opublikować materiał ujawniający całą sprawę, kolejny raz zaskakując rządzących. Premier wezwał w trybie natychmiastowym przebywającego w Singapurze szefa KNF, zwołał naradę z udziałem szefów służb specjalnych, dziennikarze zdążyli odnaleźć i przepytać niemal wszystkie zaangażowane w sprawę osoby.

Pilne zabezpieczenie dokumentów

Sam podejrzany także zdążył już wtedy oświadczyć, że nie zamierza składać rezygnacji, potem zmienić zdanie, złożyć dymisję, wrócić z Singapuru - a to kilkanaście godzin samego lotu, niezależnie od przesiadek.

Następnego dnia z kolei zdążył przyjść rano do biura KNF, wejść do swojego byłego już gabinetu, być może uporządkować swoje rzeczy, a być może co trzeba skasować, poprawić lub zniszczyć. Co robił nie niepokojony przez nikogo przez kilka godzin - nikt nie wie.

I dopiero wychodząc mógł natknąć się na agentów CBA, zmierzających pilnie do gabinetu, który właśnie opuścił, żeby jego zawartość "zabezpieczyć".

Popis profesjonalizmu

Nie należy chyba naśmiewać się z agentów - działali na polecenie prokuratury, które otrzymali faksem dopiero w środę po południu, a przeszukanie prowadzili przez kilkanaście godzin. Osobliwym profesjonalizmem popisała się raczej prokuratura, wiedząca o sprawie od tygodnia i nie robiąca w tym czasie dla zabezpieczenia ewentualnych dowodów w gabinecie szefa KNF nic.

Już we wtorek zorganizowano za to zwyczajowe wystąpienie Prokuratora Generalnego Zbigniewa Ziobry. Podobne wystąpienia przez osoby niedoświadczone nazywane są czasem konferencjami prasowymi. To krzywdzący jej uczestników-dziennikarzy błąd lub perfidny żart - konferencje polegają na zadawaniu pytań, a minister tego akurat nie znosi dobrze. Zwłaszcza kiedy tylko deklaruje zdecydowane działania, a prokuratura robi z siebie pośmiewisko zaczynając je po tygodniu od chwili, kiedy należało to zrobić.

Prostsze niż sprawa Rywina

Mój ulubiony fragment nagranej w gabinecie szefa KNF rozmowy to ten, w którym bankowiec mówi "To jest sprzeczne z prawem", na co szef Komisji Nadzoru Finansowego mówi "Jest sprzeczne z prawem, ale rozmawiamy przy pełnej dyskrecji, tak?" Rzecz dotyczy wprawdzie poczynań nieprzesadnie przez rozmówców cenionego pana Zdzisława, niemniej fragment ten brzmi mniej więcej tak, jakby zagadnąć złodzieja, napotkanego we własnym aucie czy włamanie i kradzież są nielegalne, i usłyszeć w odpowiedzi, że tak, ale przecież kradnie w nocy i przy pełnej dyskrecji tak?

Nie żartując jednak - głównym przekazem rozmowy jest propozycja, składana przez najwyższego urzędnika, odpowiedzialnego za nadzór bankowy. Nie przez powołującego się w rozmowie z szefem gazety na grupę 3-mającą władzę producenta telewizyjnego. Nie w jakiejś redakcji w towarzyskiej rozmowie, ale w siedzibie Komisji Nadzoru Finansowego, i nie przez emisariusza, ale osobiście przez jej szefa.

Nie do zbagatelizowania

Przewodniczący KNF rozstawiający znajomków czy szpiegów w bankach, które ma nadzorować i żądający dla nich milionowej płacy pod groźbą odebrania banku jego prywatnemu właścicielowi to jakaś katastrofa. Niezależnie od tego, jaką markę wystawia to polskiej administracji w świecie bankowym boję się myśleć, jak całą sprawę opisują w raportach ambasady krajów, które chciałyby prowadzić w Polsce interesy. 

Strach także pomyśleć, jakie wnioski można wyciągnąć z zestawienia afery KNF z podnoszonymi w UE zastrzeżeniami do niezależności polskich sądów, decydujących przecież także w sprawach biznesu. I z osobliwą sprawnością organów ścigania, które sprawców ubrania pomnika w koszulkę z napisem "Konstytucja" potrafią odwiedzać w celu przeprowadzenia przeszukania już nazajutrz o szóstej rano, a szefowi KNF podejrzanemu o składanie korupcyjnych propozycji dają tydzień na dowolne i przez nikogo niekontrolowane działania.

Pytania nieuniknione

Dziś już chyba wszyscy korzystają z banków i chcieliby mieć zaufanie do kogoś, kto je nadzoruje. Tymczasem dowiadujemy się, że takich banków, do których szef KNF rekomendował swoich znajomków jest więcej. Czy robił to z własnej inicjatywy i na własny rachunek, czy w imieniu grupy trzymającej władzę? 

Zatem - czy szef KNF składał podobną propozycję tylko raz, czy tylko raz dał się na tym złapać?

To w istocie pytanie o zaufanie do wszystkich banków, nadzorowanych przez ostatnie lata przez KNF, i do państwa, które ma przez KNF pilnować, żeby banki były uczciwe. 

Jeśli uczciwy nie jest szef KNF, to właściwie ufać na rynku bankowym nie można nikomu.

(j.)