Minister sprawiedliwości prowadzi ryzykowną grę. Chce równocześnie zostać szeryfem, zagwarantować sobie nieodwoływalność i zdobyć silną, samodzielną pozycję polityczną. A że te cele są - w dużej mierze - sprzeczne z interesami Donalda Tuska, przeto musi liczyć się z tym, że któregoś dnia spotka go bolesny cios ze strony premiera.

Pomysł Jarosława Gowina wydaje się być oparty na doświadczeniu Lecha Kaczyńskiego. Gdy - nieco zapomniany wówczas - były szef NIK i niefortunny kandydat w wyborach prezydenckich został ministrem, szybko zaczął szybko podbijać serca Polaków ostrością sądów i opinii oraz zapowiedziami zdecydowanego rozprawiania się z "sitwami" i słabościami wymiaru sprawiedliwości. Straszył, ściągał cugle, obiecywał osobiste zajęcie się każdym istotnym śledztwem, a wyborcy kochali go z dnia na dzień coraz bardziej. Zasługi ministra przełożyły się szybko na wygraną w walce o prezydenturę Warszawy, a w kilka lat potem - Polski.

Może aż tak rozbuchanych - prezydenckich ambicji, Jarosław Gowin póki co nie ma, ale od dobrych paru miesięcy widać, że fotel ministerialny uznaje on za szansę nie tylko na osiągnięcie wysokiej rozpoznawalności i wizerunku "ostrego szeryfa", ale też wymoszczenie sobie nowego, zbudowanego na znacznie wyższej gałęzi politycznego gniazdka. Gowin z prawicowo-krakowskiego outsidera Platformy próbuje wyrosnąć dziś na polityka silnego siłą społecznego wsparcia i zaufania, lidera konserwatywnej frakcji (o sile której krążą prasowe legendy, ale wciąż czekam aż sprawdzi się w jakimś poważnym boju) i na kogoś z kim trzeba będzie się liczyć przy podejmowaniu najważniejszych decyzji w PO. Przy czym - co istotne - jego siła ma być raczej pochodną tego co sam sobie w politycznej rzeczywistości wyrąbie, a nie pochodzić z namaszczenia Donalda Tuska. To cele na dziś, bo jutro... Gołym okiem można dostrzec, że Gowin budzi coraz większe nadzieję różnych post-PiSowskich sierot. Że uchodźcy do PJN, ziobryści, a nawet część polityków, którzy wciąż trwają przy Jarosławie Kaczyńskim wypowiadają się o nim ciepło, a po cichu przyznają, że gdyby Gowin odszedł z Platformy, to "można by o czymś pomyśleć...". I że gdyby partii Tuska zaczęły mocno słabnąć sondaże, a ugrupowanie Kaczyńskiego nadal nie potrafiło jawić się większej liczbie Polaków jako realna alternatywa dla rządzących, to kolejna próba budowania ugrupowania między PiS-em a Platformą mogłaby mieć sens i rokować jakie-takie nadzieje na przyszłość. A wtedy darzony szacunkiem i zaufaniem szeryf z ministerstwa sprawiedliwości byłby jak znalazł...

Problem w tym, że to samo, coraz wyraźniej, musi dostrzegać i sam Tusk. Jeszcze swego ministra wyraźnie nie podszczypuje, jeszcze bierze jego stronę w różnych publicznych wypowiedziach, ale trudno uznać za przypadek to, ze losy gowinowskich projektów bywają kręte. Deregulacja czy reforma sądów grzęzną gdzieś w kancelaryjnych biurkach, albo koalicyjnych sporach, a pozbawiony wsparcia premiera Gowin przełyka wciąż gorycz niepełnienia ogłaszanych z hukiem zapowiedzi. Suma niezrealizowanych projektów, kontrowersyjnych wypowiedzi, kłopotów fundowanych ministrowi przez różne "sitwy" i politycznych zagrożeń, które stwarza może niedługo osiągnąć masę krytyczną. I wcale nie tak trudno jest oczyma wyobraźni ujrzeć premiera, który w niedalekiej przyszłości, zaprosi dziennikarzy do swej kancelarii i tam, z charakterystycznym dla siebie, pełnym zakłopotania uśmiechem powie "Szanowni Państwo, niestety, ten eksperyment z pierwszym nie-prawnikiem na fotelu ministra sprawiedliwości nie w pełni się powiódł. Jarek Gowin miał szczere chęci, ale, cóż, nie starczyło mu doświadczenia, więc rzucam go do parlamentarnego boju. Swe doświadczenie wykorzysta na odpowiedzialnym fotelu wice-przewodniczącego komisji sprawiedliwości... "Tu premier rozłoży bezradnie ręce i strąci Gowina w polityczny niebyt.